Oczywiście dziś widać jak na dłoni, że ktoś tu sobie z tego pogrzebu robi jaja i nawet się z tym przesadnie nie ukrywa. Nie przeszkadza mi bynajmniej, że politycy się między sobą "żrą", bo demokratyczne rządy zasadzają się na sporach, które są ich istotą i nie ma tu gorszej rzeczy niż "powszechna zgoda". Ale to mnie. Tymczasem nie od dziś wiadomo, że podobny styl sprawowania władzy przeszkadza Polakom jako ogółowi. W tej sytuacji wadzi mnie to, że politycy ten powszechnie znany fakt zwyczajnie olewają, jak tylko drzwi po wyborach trzasnęły. W dodatku, rzeczywisty szkopuł nie jest tu w formie (gdyby coś pozytywnego z ostatnich "machinacji" wynikało, można by machnąć ręką, "pies je drapał!"), lecz w meritum sprawy, które można krótko streścić: rząd mniejszościowy.
Okazało się, że "liberalna" Platforma Obywatelska (piszę w cudzysłowiu, bo to słowo dziś jest pozbawione swego pierwotnego znaczenia, przez co przypina się je do partii, która zamiast likwidować podatek dochodowy, chce go "łaskawie" o parę procent obniżyć) dużo bardziej niż ministerstwami gospodarczymi jest zainteresowana resortami "siłowymi". Wygląda na to, że cena za przejęcie przez PiS całego MSWiA będzie wysoka, z utratą poparcia PO dla rządu Marcinkiewicza włącznie.
Cechą charakterystyczną wydarzeń z ostatnich dni jest to, że również szeregowi politycy PO i PiS nie rozumieją całej tej rozgrywki. W dodatku wstydzą się niejednokrotnie (w przypadku PiS) decyzji o poparciu kandydatury Andrzeja Leppera na wicemarszałka Wysokiej Izby (przy jednoczesnym odrzuceniu Stefana Niesiołowskiego w Senacie na podobne stanowisko). Trochę cała ta sytuajca przypomina zatem powiedzonko Kisiela o "walczących pod dywanem buldogach" - widać wielką kotłowaninę i słychać odgłosy zmagań, ale nikt nie wie, kto tam kogo i w co podgryza.
Oczywiście rozumiem dziennikarzy, którzy albo wieszają psy na jednej, bądź na drugiej "kierowniczej sile partii" (w zależności od preferencji politycznych), albo dla odmiany próbują przedstawiać ostatnie wydarzenia jako "normalną walkę o władzę i wpływy". Tym niemniej, warto pamiętać, że to wszystko nie rozgrywa się w próżni, lecz na oczach obywateli (notabene, coraz bardziej okrągłych i wyłupiastych ze zdumienia). Sondaże przeprowadzone na samym początku wyborów dawały obu ugrupowaniom większość wystarczającą do zmian konstytucji (co mogłoby umożliwić likwidację Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, czy zmianę ordynacji wyborczej). Potem jednak kampania ruszyła z kopyta, zaczęły się wzajemne ataki i przepychanki - no i poleciało w dół. Teraz wychodzi na to, że owo "100 % szans na powstanie rządu PO-PiS", deklarowane publicznie w jednym z programów w TVN (bodajże "Teraz my!"), zarówno przez Jarosława Kaczyńskiego, jak i przez Jana Rokity - to zwykły pic. Kwestią tylko i wyłącznie domysłów jest "pytanie za 100 punktów": która z partii kiedy zdecydowała się nie tworzyć koalicji, czego niewątpliwym przejawem był potem ów negocjacyjny teatrzyk, w którym raz po raz pojawiały się "zaporowe żądania": dyktowanie przez PiS Platformie Obywatelkskiej, kogo może, a kogo nie może wyznaczyć na swojego kandydata na fotel wicemarszałka Sejmu (vide utrąceni Komorowski i Niesiołowski), w sytuacji, gdy pozostałe kluby podobnych warunków spełniać nie musiały (czego przykładem najdobitniejszym jest Andrzej Lepper); żądanie Rokity, ażeby przewodniczący PiS przed kamerami przyznał, że się mylił, że ostatni tydzień był rezultatem jego błędu, itd.; żądanie Donalda Tuska, aby Kazimierz Marcinkiewicz został wycofany z funkcji premiera rządu, a jego miejsce zajął Jarosław Kaczyński. Słowem, jak kto ujął w swoich "Dziennikach" wspomniany już Kisiel: "Lipa, bujda, pic i nawalanka".
Jest sprawą jasną, że na naszych oczach rozgrywa się jakiś przemyślny PLAN, znany w szczegółach bardzo wąskiemu gronu polityków, siejący domysły i spekulacje w umysłach całej reszty. Tym niemniej, kiedy ktoś popełni zbrodnię, zwykle pojawia się klasyczne pytanie: Qui bono? Kto skorzystał? Niestety, patrząc na to wszystko z boku, przy ogromnej nawet dozie dobrej woli, sympatii i pragmatycznego podejścia do zagadnień sprawowania władzy, prościej jest powiedzieć, kto nie skorzysta na tej "zbrodni". Ot, na przykład ja, zwykły obywatel, szary żuczek, który z pieniędzy zarobionych własną pracą i zabranych przymusem przez państwo w podatkach, z kadencji na kadencję utrzymuje "zbrodniarzy". A myślę, że nie ja jeden mam takie odczucie, że ludzi podobnie pojmujących zaistniałą sytuację jest bardzo wielu, a imię ich legion. Niestety, mamy wszyscy niefart, bo tak się nieszczęśliwie składa, że wybory już za nami, panowie władcy poselskie stołki mają już pod... właściwym dla nich rejonem anatomicznym i jedyne, na co w tej sytuacji możemy liczyć, to ten żałosny teatrzyk dla frajerów, z którego nic nie wynika i który zejdzie z desek być może dopiero za trzy lata, kiedy będą się zbliżać kolejne wybory.
Bo wtedy trzeba będzie zacząć nam obiecywać V Rzeczpospolitą. Obiecywać, choć w kontekście ostatniego, wspólnego niby, politycznego przedsięwzięcia PiS i PO, należałoby raczej powiedzieć: zawracać głowę... a może i inne rejony anatomiczne.