Demokracja poselska

04-11-2005

Autor: Maciej Stańczykowski

W rozmaitych komentarzach winę za niską frekwencję w wyborach przypisano durnemu społeczeństwu, które po 15 latach demokracji nadal nie potrafi korzystać z jej podstawowych instrumentów. Prawda jest chyba nieco inna. Polacy świadomie lekceważą wybory, a winni tego stanu rzeczy są politycy, partie, media, prawo i eksperci od marketingu politycznego.


O mandaty poselskie ubiega się coraz więcej kandydatów. W tym roku było ich aż 11 tysięcy. Jednocześnie coraz mniej naszych współobywateli ma ochotę na tych kandydatów choćby spojrzeć. Według sondażu wykonanego na zlecenie polskiego radia aż 86 procent Polaków nie wierzy politykom i ich przedwyborczym obietnicom. Głosuję z obrzydzeniem w myśl wyboru mniejszego zła lub z poczucia obywatelskiego obowiązku. 21 procent naszych rodaków nie jest w stanie wymienić nazwy żadnej partii politycznej co pozwala przypuszczać, że 1/5 elektoratu jeśli kiedykolwiek zagłosuje to tylko przypadkiem. Z prawa głosu najrzadziej korzystają ci, którzy odrodzonej rzeczpospolitej najmniej zawdzięczają. Wybory do parlamentu zlekceważyło aż 60 procent bezrobotnych, 52 procent robotników i ponad 50 procent pracowników fizyczno-umysłowych. Jednym słowem obecne na politycznym rynku partie w kategorii zaufanie i szacunek społeczny już dawno osiągnęły dno. W realiach gospodarki wolnorynkowej produkt, który się nie sprzedaje powinien zostać wycofany z rynku. W realiach polityki niezależnie od frekwencji i tak ktoś wygra, a przegrany będzie tylko konsument - wyborca. Co cztery lata te same twarze w różnych konfiguracjach partyjnych, obecne na scenie politycznej od 15 lat. Zmęczenie materiału, znużenie wyborców, brak alternatywy dla skompromitowanych posłów to główna przyczyna niskiej frekwencji. Ten swoisty oligopol konserwują idiotyczne niedemokratyczne przepisy korzystne jedynie dla partii politycznych dysponujących dużą forsą.

Aktualne prawo w praktyce uniemożliwia wejście do parlamentu czy choćby start nowo powstałym, małym, nieposiadającym pieniędzy ugrupowaniom politycznym. Prowadzenie kampanii wymaga pieniędzy. Biura, wyborcze spotkania, materiały propagandowe, a do tego trzeba jeszcze zebrać 100 tysięcy podpisów. Gdyby nawet komuś się udało, to i tak wymóg uzyskania minimum 5 procent skutecznie wyeliminuje z sejmowych ław polityków lokalnych i mniej znanych. Na szczęście dla partii politycznych obywatel Polski nadal nie ma prawa do samodzielnego zgłoszenia swojej kandydatury. W wielu krajach można umieścić swoje nazwisko na liście kandydatów. Można ubiegać się o mandat poselski bez partyjnej rekomendacji i polecenia. Wystarczy zebrać odpowiednią liczbę podpisów i wpłacić symboliczną kaucje. Polska ordynacja pozwala jedynie na wystawienie swej kandydatury do Senatu. Izby drugiej kategorii. A i tu trzeba zebrać 3000 podpisów, co dla wielu potencjalnych kandydatów nieposiadających zaplecza partyjnego czy finansów jest barierą nie do przebycia. Zniesienie tego „przymusu partyjności” mogłoby w znaczący sposób zwiększyć frekwencje. Tym bardziej, że opinia obywateli o listach wyborczych układanych w zaciszu partyjnych gabinetów jest, co tu dużo mówić, mało pochlebna. W powszechnej świadomości dobre miejsce na liście dostają kombinatorzy, partyjni karierowicze czy też ci, którzy za miejscówkę po prostu zapłacili. Osobną sprawą są, tzw. spadochroniarze. Gdzie lokalna społeczność ma uwierzyć, że przykładowy, wieloletni mieszkaniec Warszawy po uzyskaniu mandatu w Rzeszowie nagle przejmie się losem swoich wyborców. W praktyce zobaczą swojego reprezentanta może za cztery lata o ile matka partia nie skieruje go na inny zagrożony odcinek frontu. Jednym słowem jak mawiał pewien amerykański polityk „możesz zagłosować, na kogo chcesz spośród kandydatów, których wcześniej pozwolisz mi wybrać”.

Niekorzystnie na frekwencje wpływa także niezrozumiały i nielogiczny dla ogółu system liczenia głosów. Bo proszę wyjaśnić w sposób jasny i klarowny, dlaczego głosy oddane na jednych kandydatów premiują innego kandydata. Czemu mandatów nie uzyskują ci, którzy zebrali największa ilość głosów? I dlaczego niektórym kandydatom wystarczył tysiąc głosów, aby znaleźć się w parlamencie a inni uzyskując, kilkunastotysięcznie wyniki zostali za burtą. Jeśli wierzyć francuskim socjologom ten absolutnie niezrozumiały system wyboru posłów i tajemniczy podział listy na miejsca biorące i przegrane obniża nam frekwencje o dobre kilka procent.

Ten swoisty monopol konserwują media. Do udziału w debatach wyborczych organizowanych przez TVP zapraszane były tylko te partie polityczne, które w ostatnich sondażach wyborczych otrzymały, co najmniej jeden procent poparcia. Partie, którym udało się zebrać wymaganą ilość podpisów i zarejestrować listy we wszystkich okręgach winny mieć pełne prawo prezentowania swojego programu. Tymczasem niskie poparcie w spekulacyjnych sondażach pozwala TVP ignorować dane ugrupowanie. TVP tłumaczy, że kandydaci na prezydenta pokroju Słomki czy Tymińskiego dostali tyle samo czasu antenowego, co pozostali. Byłoby to zgodne z prawdą gdyby nie fakt, że samo wyjście z biura w wykonaniu Tuska czy Kaczyńskiego awansowało do rangi pierwszej informacji w głównym wydaniu wiadomości. Żeby było mało główni kandydaci na prezydenta szantażują media odmawiając uczestnictwa w telewizyjnych debatach o ile będą w nich uczestniczyć także pozostali kandydaci. W praktyce PO i PIS zażądały od, TVP, aby to sondaże a nie ordynacja wyborcza decydowały, który kandydat ma prawo do kampanii wyborczej a który nie.

To dzięki mediom specom od marketingu wybory zamieniły się w show, w którym takie drobiazgi jak program gospodarczy, poglądy, rozsądek odpowiedzialność za słowa przestały się liczyć. W rzeczywistości ta partia polityczna, która na poważnie chciałby przedstawić swój program przegrałaby wybory z kretesem. Miast spotykać się z wyborcami politycy zdecydowali się zafundować nam partyjne wiece i wzniosły bełkot z machającym balonikami i drącym się na komendę partyjnym aktywem w tle. Kontakt osobisty z obywatelem to dla polityków wyższa szkoła jazdy. Ktoś posła obrazi, do rękoczynów dojdzie, nieuzgodnione wcześniej niewyuczone pytania, na które trzeba odpowiadać. A tu telewizja i prasa. Będzie wstyd. Kontakty osobiste z musu, odpowiedzi z łaski. Liczy się skuteczniejsza manipulacja i lepsze wrażenie. Akt wyborczy w dużym stopniu stał się aktem bezrozumnym. Ci, którzy nie przepadają za reality show wolą pozostać w domu.

W myśl komentarzy powyborczych Polacy nie głosują gdyż nie wiedzieli o tym, że akurat odbywają się wybory. Masowo obchodzą tego dnia urodziny, jeżdżą na wieś i odwiedzają babcie staruszki. W ostateczności winna jest pogoda. Było zbyt gorąco, lub zbyt zimno w zależności od pory roku. Tymczasem spośród 247 krajów branych pod uwagę przy badaniu frekwencji w latach 1990- 2000 Polska zajęła 217 miejsce, między Czadem i Ghaną. Taka tam średnia europejska.


Co myślisz o tym artykule i o całej sprawie niskiej frekwencji wyborczej? Wejdź na www.forum.e-polityka.pl i powiedz innym, co sądzisz!


Copyright by © 2006 by e-polityka.pl - Pierwszy Polski Serwis Polityczny. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.