Po sobotnich, niezwykle agresywnych wystąpieniach w Warszawie i Gdańsku, można zauważyć, że obaj politycy zaatakowali z niezwykle wysokiego pułapu. Z jednej strony padają posądzenia PiS o zdradę i kłamstwa, z drugiej zaś zarzuty wobec PO o ochronę spuścizny III RP i chronienie agentów. Sobotnie wydarzenia stanowią zwiastun tego, co czeka nas w ciągu najbliższych miesięcy. A czeka nas niezwykle brutalna i nieprzyjemna kampania, w której najważniejszym epizodem będzie walka na inwektywy pomiędzy PO a PiS. Trudno w związku z tym oczekiwać rzeczowej, konstruktywnej debaty, jakiej wymagalibyśmy od polityków obu partii.
Wydawało się, że w ostatnich miesiącach nastąpiło pewne ocieplenie na linii PO-PiS. Świadczyło o tym zaprzestanie wzajemnych ataków oraz wspólne poparcie dla skrócenia kadencji Sejmu, ogłoszone po spotkaniu Donalda Tuska z prezydentem Lechem Kaczyńskim. Samo spotkanie zostało zgodnie uznane za wyraz dobrej woli obu stron i być może początek nowych stosunków między tymi partiami. Wówczas wielu Polaków żywiło nadzieję, że „dżentelmeńska umowa” pomiędzy prezydentem a przewodniczącym PO przyniesie koalicję w nowym parlamencie, a co za tym idzie także upragnioną stabilizację. Wydaje się, że pomysł POPiS, na który w 2005 roku swój głos oddała ponad połowa wyborców, w obliczu marginalizacji partii populistycznych i niewielkiej popularności lewicy, wciąż cieszy się znaczącym poparciem społecznym.
Mam jednak poważne wątpliwości, czy czołowi politycy obu partii mają świadomość tego faktu. Wydaje się, że Donald Tusk, brutalnie atakując PiS, uwierzył, że mało prawdopodobna wizja samodzielnych rządów PO jest w istocie realna. Poza tym Platforma ma w pamięci rok 2005, kiedy przegrała wybory na ostatniej prostej, unikając agresywnej retoryki w odpowiedzi na zarzuty ze strony PiS. Teraz nie zamierza popełnić tego błędu, czego przykładem są sobotnie wystąpienia. I jak nietrudno przewidzieć, kampania wymknie się w stronę oskarżeń, pomówień, szantaży, które od dwóch lat stanowią nieodłączny element naszej politycznej rzeczywistości, a których wszyscy chcielibyśmy uniknąć.
Były premier Kazimierz Marcinkiewicz w wywiadzie dla Dziennika z 16 sierpnia br. słusznie stwierdził, że polityki nie można robić, cały czas patrząc wstecz. I mamy prawo od liderów obu partii wymagać konstruktywnej i racjonalnej dyskusji bez nieustannego brnięcia w rozliczenia. Traktuję tę opinię byłego premiera jako głos rozsądku. Polacy potrzebują pragmatycznej i merytorycznej debaty, w której PO i PiS obok programowych różnic, wyeksponują te kwestie, które łączą oba ugrupowania i które można w niedalekiej przyszłości wspólnie osiągnąć. Kampania powinna być toczona w atmosferze szacunku, mając na uwadze nikłe prawdopodobieństwo pełnego zwycięstwa i samodzielnych rządów jednej partii. Z drugiej strony niemalże pewne jest to, że dwa największe obecnie ugrupowania zgarną w nadchodzących wyborach główną pulę i trzeba będzie ponownie zmierzyć się z wizją POPiS. Dziwi zatem albo krótkowzroczność liderów PO i PiS, albo nadmierny optymizm, który rodzi w nich przekonanie o pełnym zwycięstwie swojej partii.
W najbliższych dniach będziemy obserwować wzrost niekontrolowanej fali wzajemnej niechęci. Wygląda na to, że nikt tu nogi nie odstawi i do dnia elekcji nowego parlamentu będziemy świadkami tej nieeleganckiej, rozemocjonowanej przepychanki. A gdy przyjdzie dzień formowania nowego rządu, może się okazać, że powstałe podczas kampanii wyłomy okażą się nie do przeskoczenia. Czołowi politycy prawicy w emocjonalnym rozgrzebywaniu różniących zaszłości utopią kolejną szansę na zbudowanie stabilnej, prawicowej koalicji. Niedługo potem rozpocznie się wielkie przekonywanie Polaków, że to przeciwnik zerwał rozmowy, że brak porozumienia to nie nasza wina i w zaistniałej sytuacji jesteśmy zmuszeni rządzić z innymi. Skąd my to znamy?
Obym się mylił.