We wrześniu 2005 roku, tuż po wyborach parlamentarnych, temat kompromitującej frekwencji był poruszany równie często, co burzliwe pertraktacje dotyczące budowy koalicji PO-PiS. Pierwszy raz frekwencja w wyborach parlamentarnych spadła do tak niskich i zawstydzających rozmiarów – 40%. W stosunku do wyborów z 2001 roku, spadła o 6 pkt. proc., w porównaniu z wyborami z 1997, o 8 pkt. proc. Jeśli do tego weźmiemy pod uwagę poziom uczestnictwa w wyborach w wybranych państwach europejskich, okaże się, że niski udział Polaków w wyborze swojego przedstawicielstwa stał się w ciągu ostatnich kilkunastu lat naszą niechlubną specyfiką.
W 2005 r. w brytyjskich wyborach do Izby Gmin wzięło udział 60%. Biorąc pod uwagę długie tradycje brytyjskiej demokracji, jest to i tak wynik przeciętny. W niemieckich wyborach do Bundestagu w tym samym roku wzięło udział 78% uprawnionych do głosowania. To prawie dwa razy więcej niż w tym samym czasie podczas wyborów w Polsce! Równie mizernie wyglądamy w porównaniu z państwami byłego bloku wschodniego, takimi jak Czechy, Słowacja czy Ukraina. Wydawałoby się, że podobny charakter przemian, a co za tym idzie świadomość obywatelska kształtowana na ich gruncie, da przybliżone wartości udziału w wyborach. A jednak, w ostatnich wyborach parlamentarnych w Czechach do urn poszło 64% uprawnionych do głosowania, a na Słowacji 54%. Na Ukrainie w wyborach w 2006 roku głosowało 67% wyborców [58% w wyborach we wrześniu 2007 r. – przyp. red.]. W tym wysokim wyniku niewątpliwie pobrzmiewają jeszcze echa pomarańczowej rewolucji. Zaskakujące, że w analogicznym momencie polskiej historii, a więc w wyborach roku 1991 frekwencja wynosiła zaledwie 43%. Uwidacznia się tutaj skala problemu: stały marazm społeczeństwa i jego niskie poczucie uczestnictwa w demokratycznym ustroju. Oczywiście w tych rozważaniach należy wykluczyć wybory prezydenckie, które ze względu na swoją specyfikę (wyższa medialność) zawsze gromadzą przy urnach większe rzesze obywateli.
Rozważając przyczyny tak niskiej partycypacji w wyborach, najczęściej pojawiają się frazesy: „mój głos nic nie zmieni” lub też „jedni są lepsi od drugich, nikt w tym kraju nic nie zmieni”. I warto potraktować te sądy nie jako przyczynę, ale skutek pewnych wyobrażeń dotyczących sfery polityki. Opinie te kształtują się w oparciu o bieżące wydarzenia polityczne związane z regularną degradacją polityki w oczach opinii publicznej. Kolejne afery, niektóre zahaczające o najniższe obyczajowe standardy, powodują, że zawód polityka cieszy się coraz mniejszym społecznym uznaniem. Ale co równie ważne, niska frekwencja czy też ogólna mała partycypacja społeczeństwa w demokratycznym państwie ukształtowana została w długotrwałym historycznym procesie. Najogólniej rzecz ujmując mamy tu do czynienia z realną spuścizną socjalizmu. Wiele z nabytych wówczas dyspozycji społeczeństwo wykazuje w dzisiejszej rzeczywistości. Poczucie braku podmiotowości politycznej, traktowanie polityki jako wąskiej sfery zastrzeżonej dla elit czy też związany z tym brak odpowiedzialności za państwo to rzeczywisty dorobek PRL. Jakiekolwiek oddolne działania obywateli były wówczas eliminowane z życia publicznego. I choć jest to truizm, należy o tym pamiętać, że taka polityka władz miała na celu ukształtowanie w społeczeństwie stanu bierności i społecznej apatii. Socjologowie zwracają uwagę, że to wyposażenie mentalne nabyte w czasie 45-letniego okresu realnego socjalizmu, stanowi główną barierę przed procesem modernizacyjnym kraju i powoduje, że transformacja ustrojowa trwa nadal i może potrwać jeszcze wiele lat.
Idąc tym tropem, warto zwrócić uwagę na rozczarowanie znacznej części społeczeństwa procesem transformacji, który nie przyniósł im oczekiwanych korzyści. Z punktu widzenia osoby sfrustrowanej osiągnięciami przemian po 1989 roku udział w wyborach wcale nie kojarzy się z naturalnym obywatelskim obowiązkiem. Skoro wcale nie jest lepiej, a czasem nawet gorzej niż przed rokiem 1989, to czemu rozczarowany Kowalski ma dalej identyfikować się z politykami? Co więcej powyższe czynniki powodują, że ten przestaje pokładać jakiekolwiek nadzieje w działaniu posłów czy senatorów. Niepokojący jest też fakt utrwalania postaw bierności i obojętności w świadomości kolejnych pokoleń. Młodsza generacja ludzi nabywa od swoich rodziców niebezpieczne wzory anachronicznych postaw.
Wraz z emocjonującą walką o wyborcę, toczą się kampanie społeczne na rzecz uczestnictwa w wyborach. Różnorodność podejmowanych działań wskazuje, z jak poważnym problemem mamy do czynienia. W związku z bardzo niską frekwencją wyborczą traci oczywiście polska scena polityczna. Po korytarzach Sejmu chodzą bowiem ludzie, których z każdą kadencją popiera mniejsza liczba obywateli. Coraz mniejsze poparcie, wpływa na autorytet i powagę miejsca, które jak wynika z potocznej definicji powinno być miejscem zgromadzenia reprezentacji całego narodu.
W ostatnich dniach sondaże donoszą o spodziewanej wysokiej jak na polskie warunki frekwencji. I trudno w tym momencie wyrokować, jak w istocie będzie. Może zmęczony ostatnimi wydarzeniami naród rzeczywiście w dużej sile ruszy do urn? Życzyłbym sobie pozytywnego zaskoczenia w tej kwestii. Wszak to my mamy w tym kraju decydujący głos.