Kłopot z tego niepomierny, doprawdy nie zazdroszczę głowie państwa. Wymyśli coś biedaczysko po myśli PiS, to w telewizorze zaraz powiedzą o nim, że z niego ubolewania godna marionetka, która słucha we wszystkim swego brata-bliźniaka i robi, co ten mu każe, kiedy mu każe i jak mu każe. Zaraz potem pojawi się w prasie licytacja, ileż to procent dyktatury mamy już w kraju za przyczyną tych, którzy wzięli się do rządzenia, zamiast się zgodnie czepić Księżyca.
„Podmontuje” prezydent, dla odmiany, coś, co PiS nie na rękę – a to wtedy media stwierdzą gromko: teatrzyk, zgrywa, żaden tam konflikt, a zwykła podpucha, intryga grubymi nićmi szyta, niecne wykorzystywanie autorytetu prezydenckiego do marnych, żałosnych zakulisowych gierek. Ale bez obaw, my je wszystkie wnikliwie przejrzeliśmy i niniejszym wszem i wobec ludowi objaśniamy, o co naprawdę prezydentowi chodzi. Nie tacy my łatwowierni jesteśmy, by pomyśleć, że po prostu ma swoje zdanie w tej czy innej sprawie. Spokojna głowa! I nie ma przy tym kompletnie żadnego znaczenia, że kiedy jest nam wygodnie, to się z salonowym wdziękiem natrząsamy z teorii spiskowych braci Kaczyńskich, ile wlezie. Spisek spiskowi nierówny, a i kulisy mogą być bardziej lub mniej foremne. Zwłaszcza jeśli za nimi dwaj bracia kombinują, jak tu się – o zgrozo! – dobrać do władzy.
W tej sytuacji z całą pewnością lektura Konstytucji musi być pierwszemu obywatelowi Najjaśniejszej Rzeczypospolitej wstrętną, niczym gotowana żaba, nadziewana gwoźdźmi, obtoczona w sezamie i panierce z gąbczastych trocin. Wyobrażam sobie strach, jaki na niego spada, gdy tylko – o nieszczęsny! – natrafia podczas lektury na zapis swoich uprawnień i prerogatyw. Nie ma ludzkiej siły, musi budzić u niego trwogę fakt, że dysponuje tylko podstawową wersją druku Ustawy Zasadniczej, egzemplarzem, w którym nie ma stosownych przypisów, w którym nie zaznaczono jasno i wyraźnie, że te a te oto prezydenckie uprawnienia prowadzą de facto do zamachu stanu, ich użycie będzie przejawem kryzysu demokracji, zawłaszczania państwa i jedyną właściwą na ich zastosowanie repliką pozostanie obywatelskie nieposłuszeństwo.
Człowiek może się rzeczywiście solidnie wystraszyć i rozdygotać wewnętrznie ot tak – w praktyce – niepewnej i niejednoznacznej lektury. Jej mowa bowiem jest „tak-tak, nie-nie”, perfidnie pozbawiona didaskaliowych wskazówek pozwalających być głowie państwa „światłym i rozumnym” prezydentem. W dodatku nie zawsze może się on oprzeć na „wybitnych konstytucjonalistach”, bo to raz, że różnie bywa z ich jednomyślnością, a dwa – z akceptowaniem ich werdyktów przez resztę politycznego świata, jeśli są jej one niezbyt po myśli. I słusznie zresztą – co tam im będzie jeden z drugim, za przeproszeniem, autorytet bredził o dyskontynuacji czy mamrotał, że coś tam prezydentowi wolno, kiedy tu wokół demokracja się wali.
Rzucony na tak wzburzone morze Wielki Mistrz Orderu Odrodzenia Polski w przypływie paniki jeszcze weźmie i poważnie potraktuje zapis mówiący, że wolno mu rozwiązać parlament, gdy ustawa budżetowa nie zostanie mu przedstawiona w odpowiednio określonym terminie, na śmierć przy tym zapominając, że przecież kluczowy jest tu nie zapis konstytucji, a to, co mówi profesor Zoll i co Donald Tusk każe redaktorkom Gazety Wyborczej przezornie wykropkowywać. Wstyd i żenada, doprawdy, że prezydent nie ma w swojej kancelarii egzemplarza konstytucji opatrzonymi odpowiednimi adnotacjami. Przecież niejeden elokwentny polityk chętnie by mu tam nawet rysuneczek umieścił, jasno pokazując na wykresie, jak wysoko może głowa państwa podskoczyć, żeby to jeszcze nie wyglądało na gorszący chocholi taniec.
Ale zapisy konstytucji to i tak małe piwo! Tam przynajmniej coś w ogóle jest napisane. A ile jest reguł niepisanych, których przekroczenie gotowe zatrząść posadami tego kraju. Ot, orędzia, dajmy na to. Czy ktoś ma pojęcie, jakim nietaktem jest wygłoszenie krótkiego przemówienia do narodu bez konsultacji z Bardzo Ważnymi Osobami, które mogłyby orzec, czy to wolno tak kłopotać ludzi, czy nie? Ile to redakcji dostaje od tego biegunki, ilu dziennikarzy trzeba wysłać w teren, żeby mogli przeniuchać, jaka będzie treść tego wystąpienia, bo przecież przez tę godzinę czy dwie nie wytrzymają z bólami? Ile to się ludzie muszą wymarznąć, zdając na mrozie i śniegu relacje sprzed prezydenckiego pałacu? A ileż to telewizyjnych ramówek rozchrzaniło w pył przesunięcie prezydenckiego wystąpienia o godzinę?
I kto to w ogóle widział, żeby prezydent wprost, jasno i wyraźnie wyrażał swoją opinię na temat fiaska koalicyjnych rozmów. Zaraz, zaraz! To jemu, do jasnej anielki!, wolno mieć swoją opinię na ten temat?! I jeszcze ją tak bezwstydnie wprost wygłaszać?! Zamiast kluczyć, kombinować i coś tam ogólnikowo chrzanić, jak na „prezydenta wszystkich Polaków” „ponad politycznymi podziałami” przystało? Przecież wszyscy wiedzą, chociaż w poufnych rozmowach nikt postronny udziału nie brał, że obowiązuje wersja o winie podzielonej pomiędzy obie strony, z bardzo solidnym akcentem na wraży PiS. Dlaczego prezydent nie został o tym należycie poinformowany, tylko takie gafy sadzi i obwinia o wszystko Platformę, do żywego dotykając i zasmucając ponad ludzką wytrzymałość Jana Rokitę?
O tempora! O mores! Panie Prezydencie, Pan wstydu nie masz! A żebyś tak na górce stał i słonka nie widział! Żebyś po wodzie chodził i pić prosił!