Od dawna już, społeczeństwa europejskie zaakceptowały system demokratyczny jako najlepszy z istniejących metod budowy cywilizacji, a współczesne konstytucje poszczególnych państw gwarantują przecież ochronę tego, jakże kiedyś upragnionego stanu rządów zwykłych obywateli.
Zupełnie, więc rzeczą niezrozumiałą dla mnie, jest to, dlaczego tak ważna kwestia, jak decyzja dotycząca reformy całego rządu oraz sposobu działania Unii Europejskiej, zostaje podjęta za moimi plecami, gdzieś w salonach politycznych elit. Gwoli jasności dodam, że kwestię zupełnie drugorzędną stanowi moje poparcie dla tegoż Traktatu z Lizbony, bowiem i tak jest ono zupełnie nieistotne, skoro żaden kraj oprócz Irlandii takowego referendum nie miał. Czyż takie postępowanie krajów unijnych nie jest dyplomatyczną autokracją? Czy tak ważna decyzja nie powinna być podjęta w sposób demokratyczny przez nas samych?
Przecież, jeśli uznamy, że sprawa ta przynależy do jakiegoś wewnętrznego prawodawstwa Unii jako osobowości prawnej, czy też do Jej swoistego porządku decyzyjnego, sami podcinamy skrzydła idei, na której to właśnie Wspólnota Europejska wyrosła i powstała. Przyjmując do świadomości, że naszym moralnym prawem i obowiązkiem jest obrona demokracji, również musimy przyjąć, iż naszym moralnym prawem oraz obowiązkiem jest obrona prawa do podejmowania wyborów dotyczących najistotniejszych spraw społecznych, a przecież takim jest właśnie traktat reformujący.
Rozmawiając z irlandzkimi politykami oraz zwykłymi obywatelami, często spotykałem się z ciekawym sposobem ujmowania całej kwestii Traktatu: a co jeśli powiemy w referendum „nie”? Rzeczywiście warto wziąć pod uwagę scenariusz analizujący reakcję Brukseli w przypadku negatywnej decyzji Irlandczyków. Co się wtedy stanie? Prawda jest taka, że nie stanie się nic. Komisja Europejska oraz Parlament zaczną się zastanawiać, jaki był tego powód, rozpoczną się renegocjacje oraz większe uwzględnienie interesów irlandzkich w „Traktacie z Lizbony Numer Dwa”. Cóż scenariusz taki nie wygląda tragicznie, dlaczego więc inne państwa nie wpadły na tak prosty i genialny pomysł referendum – a może stoją za tym jakieś inne przesłanki oraz motywacje? Osobiście wierzę, że była to po prostu zwykła głupota i ślepy instynkt stadny krajów członkowskich; nie dopatruję się tutaj żadnych teorii spiskowych dziejów.
Odpowiadając, więc na pytanie zadane w tytule niniejszego artykułu: dlaczego Irlandczycy wystraszyli się Traktatu Lizbońskiego - a wystraszyli się na pewno, bowiem z niewielkiej grupki sceptyków na początku referendum powstała całkiem spora siła polityczna pod jego koniec (ostatnie badania Irish Times z czerwca tego roku, wykazały, że liczba osób uprawnionych do głosowania a sprzeciwiających się ratyfikacji Traktatu przez Irlandię wynosi 35 procent, dotykowo zaś liczba niezdecydowanych wyniosła 28 procent). Odpowiadając, trzeba zwrócić się w stronę istoty demokracji: Irlandczycy podczas odbywającego się referendum zdali sobie po prostu sprawę, że tak naprawdę niewiele o Traktacie wiedzą, że w istocie sprawy nie rozumieją, dlaczego inne kraje wywierają na nich taką presję głosowania „za”, skoro w żadnym z nich obywatele nie zadecydowali w wolny sposób za jego przyjęciem. Obywatele, którzy stali się przeciwnikami traktatu reformującego, to nie żadni eurosceptycy, ale rozważni i przezorni obywatele, którzy żądają racjonalnej i bazującej na poszanowaniu opinii własnego społeczeństwa, decyzji politycznej swego rządu.
Uczmy się, więc tej ostrożności i roztropności politycznej od naszych przyjaciół z zielonej wyspy, aby w przyszłości referendum nie stanowiło jedynie precedensu, ale tworzyło spójny koloryt dojrzałych społeczeństw demokratycznych.
©Copyright by Łukasz Mańczak
Łukasz Mańczak – ukończył filozofię oraz międzynarodowe studia ekonomiczne – MBA (Politechnika Warszawska & London Business School). Aktualnie pracuje i żyje w Dublinie, dodatkowo od wielu lat związany z rynkiem kapitałowym, wolontariusz społeczny.