Nie ma się co oszukiwać - wina leży po obu stronach. Okres „zimnowojennych” ciepłych relacji transatlantyckich należy już do przeszłości. Póki co. Już teraz prof. Zbigniew Brzeziński zauważył, że jedną z niewielu szans na reaktywacje zwycięskiego sojuszu, jest właśnie wspólne działanie w stworzeniu jednolitej polityki energetycznej. Wspólny wróg - wschodni blok polityczno-wojskowy rozpadł się powodując rozluźnienie napięcia oraz naderwanie sztywnego sojuszu pomiędzy Europą a Stanami Zjednoczonymi.
Europie zarzuca się zbytnią ugodowość wobec rosyjskich żądań. Uzależniona od dostaw syberyjskich nie ma zbyt wielkiego pola manewru jeśli chodzi o poszukiwanie alternatywnych złóż, gdyż te albo należą właśnie do Rosji, albo znajdują się w strefie jej wpływów. Ostatnio lansowany przez Polskę projekt budowy ropociągu z Azerbejdżanu, przez Gruzję, Morze Czarne, Ukrainę, do rafinerii w Płocku może nie dojść do skutku, ze względu na zapalną atmosferę w regionie Kaukazu. Nie może zatem dziwić desperacja prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który tego planu stara się bronić rękami i nogami, budując wokół siebie aureole nieufności oraz groźby pogorszenia (i tak już napiętych) stosunków politycznych z Rosjanami. Tym samym działa na burzenie i tak już kruchej jedności w UE oraz pogorszenie wizerunku Polski na arenie międzynarodowej.
W dalszej kolejności należy wspomnieć o niezwykłej i unikalnej zdolności moskiewskich technokratów do podburzania nastrój integracyjnych wewnątrz Wspólnoty. Szantażowanie mniejszych krajów, tworzących wschodnie skrzydło UE, oraz będących dawnymi wasalami ZSRR, i polityka łagodności, oferowania dodatkowych, niekiedy pokaźnych ofert wobec krajów Starej Europy, nie służy zintegrowanemu działaniu naszych europejskich szeregów. Na chwilę obecną nie może ona jednak liczyć na zaktywizowanie swoich działań w kierunku podjęcia rozmów z potencjalnymi dostawcami z innych regionów świata, gdyż rozpoczęcie tego procesu byłoby nieopłacalne.
Podobnie sytuacja ma się w USA. Tamtejsza administracja popełnia błąd za błędem realizując swoje cele poprzez politykę siły. Najważniejsze trzy dotyczą właśnie groźnego stanowiska wobec innego kraju.
Pierwszy z nich dotyczy inwazji na Irak. Jak już wcześniej napisałem tymczasowa stabilizacja cen została zastąpiona rekordowo drogimi cenami za baryłkę ropy naftowej, która w szczytowym okresie skoczyła do 150 dolarów. W efekcie tego wysokie stawki za surowce energetyczne pozwoliły Rosjanom wywindować je według swojego uznania. Tym samym USA swoją błędną strategią doprowadziły do tego, że cichym beneficjentem ich polityki została Rosja. Swój niemały wkład mogła tu odegrać amerykańska strona przedsiębiorstw, które były niezwykle zainteresowane przejęciem tamtejszego sektora naftowego - niezwykle kuszącego i opłacalnego dla koncernów. Amerykańskie lobby gospodarcze jest w końcu jednym z najlepiej rozwiniętych, zorganizowanych i nieformalnych instytucji na świecie
Kolejnym przykładem jest obecna polityka USA wobec Iranu. Groźne deklaracje gabinetu Busha, ostrzeżenia Izraela przed dalszym postępowaniem Iranu - konsekwentnie wzbogacającym swoje zasoby uranu oraz chęć obalenia tamtejszego teokratycznego systemu politycznego, doprowadzają do wielkich napięć na Bliskim Wschodzie. Iran, który ma wszelkie predyspozycje do tego, aby scalić wokół siebie większość tamtejszych państw wrogich USA potencjalnie mógłby okazać się lepszym sojusznikiem niż przeciwnikiem. Jego atrakcyjność jest niemal identyczna jak w przypadku Iraku. Tyle, że tutaj wielką rolę odgrywają udokumentowane zasoby ropy naftowej znajdujące się na terytorium państwa ajatollachów. Z czego blisko połowa jest nie wydobywana ze względu na słabość tamtejszego przemysłu.
Zamiast prowadzić nie potrzebne operacje zbrojne, zastraszać tamtejszą ludność, która w coraz większym stopniu odżegna się od fundamentalizmu religijnego, należałoby raczej zapewnić Iranowi miejsce w zglobalizowanej społeczności międzynarodowej. Zaproszenie go na równych warunkach z innymi krajami, zainwestowanie w zacofaną infrastrukturę - to tylko niektóre z rozwiązań jakie można podjąć aby ułatwić dostępność surowców energetycznych i zapewnić ciągłość ich transferu. Jednak nie należy zapominać o społeczeństwie irańskim, które byłoby głównym generatorem przemian w tym kraju. Ukazanie wyższości modelu zachodniego na tradycyjnym modelem islamskim będzie ostatecznym ogniwem zakończenia procesu radykalizacji tamtejszych społeczności.
Ostatnim błędem, który popełniają USA jest nadgorliwa i systematyczna krytyka jednego z największych eksporterów ropy naftowej na świecie- a mianowicie Wenezueli. Prezydent kraju Hugo Chavez, będący jednym z niewielu symboli lewicowych przemian na kontynencie amerykańskim, przedstawiany jest jako szkodliwy awanturnik. I to ze względu na nacjonalizowanie rodzimego przemysłu energetyczno-wydobywczego. I nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie fakt, że koncerny amerykańskie nie mają już prawie żadnego udziału w podejmowaniu decyzji na wenezuelskim rynku. A reformy, które podjął Chavez świetnie wpływają na wewnętrzną kondycję zarówno struktury gospodarczej jak i społecznej tego państwa. To wskazuje, że podobnie jak i Iran, Wenezuela powinna również zostać zaproszona do udziału w międzynarodowym obrocie surowcami, na takich samych warunkach jak inni (póki co uprzywilejowani) gracze.
Oskarżenia, jakie płyną w kierunku jej prezydenta jakoby był on dyktatorem, można wybić z tropu jednym prostym argumentem, a właściwie ciekawostką. Otóż w niedawno przeprowadzonym referendum, którego celem było opowiedzenie się społeczeństwa, za bądź przeciw, przyznaniu prezydentowi większych uprawnień oraz wydłużenia jego kadencji urzędowania, wynik był zaskakujący. Jeżeli przyjąć, iż w Wenezueli mamy do czynienia z dyktatem, to jak wytłumaczyć dopuszczenie przez władzę do ogłoszenia wyniku: 51%-49% na korzyść przeciwników wzmocnienia władzy prezydenta. Skoro porównuje się Chaveza do Łukaszenki, który na każdym kroku zwiększa słupki poparcia dla siebie i bezlitośnie manipuluje sondażami i wynikami poszczególnych wyborów, to chyba coś jest nie tak z tymi oskarżeniami.
Konkludując, potrzebę realizacji wspólnej polityki energetycznej należy potraktować śmiertelnie poważnie. W czasach, w których mamy do czynienia z kryzysem tożsamościowym NATO, którego cele, po upadku ZSRR, znacznie się skurczyły i uogólniły, przyszła pora na nowe wyzwania. Temat dywersyfikacji i pozyskiwania złóż, a także ceny surowców są przedmiotem gorących dyskusji a niekiedy nawet groźnych incydentów. Już teraz politycy i organizacje na całym świecie sprzeczają się o kształt dalszych działań w tym kierunku. Gdy nadszedł kres wielkich konfliktów zbrojnych a przyszedł początek na walkę o zasoby naturalne, niezbędna jest dalsza współpraca w tej materii. NATO jako wciąż aktualny sojusz obronny powinien wydzielić w swojej strukturze specjalny człon powołany specjalnie do realizacji polityki energetycznej. Niezwykle ciężkie byłoby to zadanie gdyż nie sposób zwykłemu człowiekowi wyobrazić sobie jednolite stanowisko Europy i USA w tej kwestii. Moim zdaniem, jeśli mowa jest o tych dwóch podmiotach życia politycznego najlepszą płaszczyzną pod budowę tego przedsięwzięcia będzie właśnie Sojusz Północnoatlantycki. Byłoby to kontynuowania pewnej tradycji, trwającej już od kilkudziesięciu lat, a być może nawet równie piękne zwycięstwo wielu państw w walce o lepszą przyszłość całego świata. Przyszłość stabilną i niezmąconą błędami popełnionymi w bezsensownej rywalizacji.