Lekcja nad Dunajem

07-05-2003

Autor: Jarosław Błaszczak

Za, ale bez nadmiernego entuzjazmu. Tak najkrócej można określić postawę Węgrów w referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej, które odbyło się tam przed miesiącem. Zgodnie z przewidywaniami, poziom poparcia dla udziału kraju w integracji europejskiej okazał się bardzo wysoki. Rozczarowała natomiast frekwencja, która nie przekroczyła nawet progu 50%. Ponieważ węgierskie referendum było pierwszym w krajach Grupy Wyszehradzkiej, niewielki udział obywateli w głosowaniu wywołał popłoch w pozostałych państwach regionu: w Czechach, na Słowacji, ale przede wszystkim w Polsce, gdzie do zapewnienia wiążącej mocy referendum niezbędny będzie udział co najmniej co drugiego obywatela uprawnionego do głosowania.


Referendum zaplanowane zostało na 12 kwietnia, a pytanie, na które odpowiadali wyborcy, brzmiało: „Czy wyraża Pan/Pani zgodę na przystąpienie Republiki Węgierskiej do Unii Europejskiej ?”, a więc, podobnie jak w to będzie miało miejsce w Polsce, było sformułowane tak, by każdy obywatel mógł je bez trudu zrozumieć.

W prowadzoną w niezwykle spektakularny sposób kampanię wyborczą zaangażowały się wszystkie główne siły polityczne i społeczne. Najważniejszą siłą przekonującą do głosowania na „tak” była rządząca od roku centrolewicowa koalicja pod wodzą premiera Petera Medgyessy’ego. Viktor Orban, charyzmatyczny były premier i lider FIDESZ-u, najważniejszej partii opozycyjnej, przyjął postawę „tak, ale...” Choć konserwatyści Orbana namawiali swych zwolenników do poparcia przystąpienia do Unii, na każdym kroku przypominali również o negatywnych skutkach akcesji. Mówili między innymi o możliwości gwałtownego wzrostu cen towarów i usług, groźbie utraty tożsamości narodowej oraz o zagrożeniach, jakie Unia niesie dla rolników, drobnych przedsiębiorców, emerytów i rencistów.

Jedynymi dostrzegalnymi na węgierskiej scenie politycznej siłami, które zdecydowanie sprzeciwiały się wejściu kraju do Wspólnot Europejskich, były skrajnie prawicowa partia „Sprawiedliwość i Życie”, według której UE to tylko „międzynarodowy spisek kapitalistów i Żydów, mający na celu zniszczenie narodu węgierskiego” oraz partia komunistyczna. Postawę sprzyjającą euroentuzjastom przyjął za to Kościół katolicki, który jednak nie jest na Węgrzech tak silny jak w Polsce czy na Malcie. Jak oceniają węgierscy biskupi, za katolików uważa się około 55 % obywateli.

Do ważności referendum niezbędny był udział co najmniej 25 % obywateli. Socjologowie spodziewali się zdecydowanego zwycięstwa euroentuzjastów, przy czym oczekiwano, że najbardziej niechętni UE będą mieszkańcy najbiedniejszych, wschodnich regionów kraju, blisko granicy z Ukrainą i Rumunią. Jak się okazało, właściwe głosowanie w pełni potwierdziło te prognozy.

Ostatecznie poparcie dla przystąpienia Węgier do Unii Europejskiej wyraziło prawie 83,8 % głosujących i jest mało prawdopodobne, by podobny wynik miał miejsce w którymkolwiek z pozostałych państw Grupy Wyszehradzkiej. Przeciw zagłosowało 16,2 % wyborców. Ale daną, która wywołała największy szok, była oczywiście frekwencja: 45,4 %.

Analitycy zaczęli zastanawiać się, czym spowodowany był aż tak wysoki poziom społecznej apatii. Czynników mogło być kilka. Po pierwsze, jedno z praw socjologii mówi, że ludzie nie lubią odwiedzać lokali wyborczych zbyt często, a to było już trzecie ogólnonarodowe głosowanie w ciągu minionych 12 miesięcy (wcześniej miały miejsce wybory parlamentarne, a potem samorządowe).

Po drugie, rząd Medgyessy’ego nie cieszy się aktualnie zbyt dużym poparciem społeczeństwa. Trudno zauważyć jakieś istotne osiągnięcia centrolewicowej koalicji, za to od początku swego istnienia rząd pracuje w atmosferze skandali. Serię afer rozpoczął sam premier, gdy miesiąc po jego zaprzysiężeniu wyszło na jaw, że zataił fakt współpracy z komunistycznym kontrwywiadem. Ponadto kontrowersje budzi wśród obywateli proamerykańska polityka zagraniczna. Co prawda Węgry, w przeciwieństwie do Polski, nie wzięły bezpośredniego udziału w operacji w Iraku, ale za to udostępniły Amerykanom jedną z baz wojskowych na południu kraju, gdzie instruktorzy armii amerykańskiej szkolili bojowników spod znaku irackiej opozycji. Wywołało to sprzeciw nie tylko lokalnych mieszkańców, ale nawet samorządowców. Wielu specjalistów jest zdania, że nastawieni w gruncie rzeczy bardzo proeuropejsko Węgrzy nie chcieli zaszkodzić sprawie wejścia swojego kraju do UE, a z drugiej strony mieli ochotę zamanifestować jakoś swoją niechęć do rządu. Znając sondaże i wiedząc, że wynik referendum jest raczej przesądzony, uznali, że zostanie w dniu głosowania w domu będzie najprostszą, a zarazem bardzo wymowną formą protestu.

Dlatego właśnie w Polsce aż tyle mówiło się o głosowaniu nad Dunajem. Sytuacja u nas jest bowiem pod pewnymi względami podobna. Wprawdzie euroentuzjastów jest procentowo mniej, ale i tak sondaże wskazują, że wygrają referendum. O ile pójdą do głosowania. Rząd Leszka Millera, podobnie jak gabinet Medgyessy’ego, jest bardzo niepopularny. Ponadto wielu obywateli wciąż ma w pamięci słynną deklarację premiera, iż przegrana w refendum spowoduje jego natychmiastową dymisję. Co prawda Miller usiłował potem się z niej wycofywać, ale ludzie wciąż wiedzą swoje. Istnieje ryzyko, że wielu obywateli nastawionych do UE obojętnie lub nawet przychylnie, nie pójdzie głosować właśnie po to, by pomóc w obaleniu obecnego rządu. Zwłaszcza, że u nas wymagany próg frekwencji wynosi nie 25 % jak na Wegrzech, lecz dwukrotnie więcej. I choć wywołałoby to fatalne wrażenie na świecie i osłabiło legitymizację naszego członkostwa, ludzie ci dopięli by swego. Rząd rzeczywiście musiałby odejść, nawet jeśli nie dobrowolnie, to w wyniku targów w Sejmie. Koalicja rządząca nie jest bowiem w stanie, nawet przy wsparciu proeuropejskiej na dobre i na złe Platformy Obywatelskiej, samodzielnie przeprowadzić parlamentarnej ratyfikacji traktatu akcesyjnego. SLD musiałoby się ułożyć np. z Prawem i Sprawiedliwością, a jest praktycznie pewne, że partia braci Kaczyńskich zażądałaby za swoje głosy co najmniej wymiany premiera.

Dlatego trzeba przyznać rację tym wszystkim, którzy głoszą, iż przebieg głosowania na Węgrzech to dla polskich euroentuzjastów sygnał ostrzegawczy, lekcja, której nie powinni zapomnieć aż do 7 czerwca. Tymczasem jeszcze przed polskim referendum, do urn pójdą Litwini i Słowacy. Oczywiście w e-Polityce będziemy dla Państwa na bieżąco omawiać i komentować te wydarzenia.

Autor: Jarosław Błaszczak





Copyright by © 2006 by e-polityka.pl - Pierwszy Polski Serwis Polityczny. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.