Amerykański Departament Stanu określił Włochy jako kraj potencjalnie niebezpieczny ze względu na przedwyborcze rozruchy oraz na możliwość ataków terrorystycznych. Radzi się więc turystom amerykańskim w Italii, by unikali miejsc przeludnionych oraz by śledzili na bieżąco wiadomości dotyczące porządku publicznego.
Stan zagrożenia miałby trwać do majowych wyborów do samorządów lokalnych. Wiadomość o zagrożeniu, choć ewidentnie przesadzona, ma swe podłoże w wydarzeniach ostatnich dni. W Mediolanie doszło do zamieszek podczas manifestacji antyglobalistów (miasto poniosło duże szkody); demonstraci w Genui chcieli wyrazić swą dezaprobatę wobec polityki premiera obrzucając go wyzwiskami i obsypując mąką (Berlusconi określił ich on jako „szwadrony lewicy”); ex-przewodniczący związku zawodowego CGIL, aktualny burmistrz Bolonii Sergio Cofferati, w obawie przed starciami, zabronił demonstracji Włoskiego Ruchu Społecznego „Trzykolorowy Płomień” (ekstremalna prawica, epigoni Mussoliniego).
Prawdopodobnie zniekształciły wizerunek Włoch ostre tony używane przez polityków w kampanii przedwyborczej (wczoraj premier Berlusconi mówił o „zagrożeniu demokracji” we Włoszech, jeżeli wybory wygrałaby lewica – tę retorykę znamy z kampanii przedwyborczej w Polsce).
Kandydat centrolewicy Romano Prodi zadzwonił natychmiast do ambasadora amerykańskiego we Włoszech z dementi; Berlusconi określił jego gest jako „ingerencję w sprawy amerykańskie”.