Sto dni prezydenta

07-04-2006

Autor: Krzysztof Buczek

Kilka dni temu minęło sto dni prezydentury Lecha Kaczyńskiego. Najwyższa pora na próbę podsumowania, chociaż wiadomo, że jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby cokolwiek można było przesądzić na pewno w sprawie charakteru kadencji naszego nowego prezydenta. Można się jednak pokusić o komentarz do działań już przez Lecha Kaczyńskiego podjętych, co umożliwia z pewną dozą prawdopodobieństwa wyobrażenie sobie, jak upłynie reszta jego kadencji.


Jeszcze przed wyborami Lech Kaczyński zdecydowanie mówił, że jest zwolennikiem prezydentury aktywnej i zapowiadał więcej inicjatyw niż w przypadku jego poprzednika. Zapewniał także, że będzie godnie reprezentował Polskę na zewnątrz i surowo w tym kontekscie piętnował w swojej kampanii wyborczej potknięcia Aleksandra Kwaśniewskiego (słynna już sprawa wizyty w Charkowie). Czego chcieć więcej? W dobie braku zaufania i zniechęcenia do wszelkiej polityki wyborcy uznali, że silny prezydent to jest pewne rozwiązanie problemów stojących dziś przed Polską i wybrali Kaczyńskiego na ten urząd.

Prezydent zaczął bardzo mocnym akcentem w postaci starannie wyreżyserowanej ceremonii przejęcia władzy, która składała się z trzech głównych elementów: przysięga przed Zgromadzeniem Narodowym, msza św. w katedrze św. Jana oraz uroczystość przekazania insygniów władzy prezydenckiej na Zamku Królewskim. Wszystko odbywało się dokładnie w takiej kolejności i nie można mieć żadnych pretensji, że wreszcie zdecydowano się nadać zmianie na urzędzie prezydenta godną oprawę. Wręcz przeciwnie, to nawet bardzo dobrze, że w okresie, gdy wśród obywateli spadł poziom szacunku dla władzy, ktoś wpadł na pomysł podniosłej państwowej uroczystości, cementującej obywatelską wspólnotę.

Powstaje jednak pytanie, czy rzeczywiście wszyscy obywatele mieli szansę tę wspólnotę poczuć. O ile pierwszy i ostatni element uroczystości były całkowicie w zgodzie z ideą państwa świeckiego, to msza św. żadną miarą za takowy uznana być nie może. Nadanie państwowego charakteru nabożeństwu wyznania wprawdzie w Polsce dominującego, ale nie jedynego, mogło sprawić, że część Polaków o innym niż rzymskokatolickie wyznaniu, mogła poczuć się z tej wspólnoty wyłączona. Polityk reprezentujący najwyższe władze państwowe może oczywiście uczestniczyć w uroczystościach religijnych, nikt nie zabrania mu wyznawania jakiejkolwiek religii. Powinien jednak postępować w zgodzie z konstytucyjną zasadą światopoglądowej neutralności państwa. Pozostają więc pewne wątpliwości, czy w tym przypadku ktokolwiek zamierzał w ogóle brać pod uwagę tę zasadę. Gdyby jeszcze rzeczone nabożeństwo miało charakter ekumeniczny, to władze byłyby w porządku w stosunku do obywateli wszystkich wyznań.

W ciągu pierwszych stu dni swojej prezydentury Lech Kaczyński odbył oczywiście także kilka wizyt zagranicznych: do Niemiec, USA, Francji, był także na Ukrainie i w Czechach,  niewątpliwie można uznać je za udane, rozwijające stosunki z wymienionymi państwami oraz zapowiadające rzeczywiście aktywną politykę zagraniczną. Nie obyło się jednak bez kilku zgrzytów lub jak kto woli małych potknięć. Za takie można uznać opuszczenie wywiadu z francuskim dziennikarzem w reakcji na jedno z pytań. Głowie państwa takie zachowanie nie przystoi, zwłaszcza że Lech Kaczyński właśnie poprzez rozmowy z zagranicznymi dziennikarzami ma niepowtarzalną szansę złagodzić nie zawsze pochlebne opinie o nim.

W Niemczech z kolei Kaczyński spotkał się z chłodnym, a wręcz nawet niechętnym przyjęciem ze strony studentów Uniwersytetu von Humboldta, gdzie wygłaszał wykład. Nie stracił jednak nerwów i pomimo skrajnie nieprzyjaznej atmosfery wygłosił swoje opinie do końca, nie zważając na ich niepopularność wśród niemieckiej młodzieży. Pogratulować prezydentowi wypada konsekwencji, stałości poglądów i determinacji w ich propagowaniu. Czemu jednak mają służyć tego typu wystąpienia za granicą? Bóg jeden raczy wiedzieć. Trudno oprzeć się wrażeniu, że podobne wypowiedzi z ust naszego reprezentanta na arenie międzynarodowej, mogą skutecznie pomóc w budowie stereotypu Polski jako kraju nietolerancyjnego. Dajmy jednak czas panu prezydentowi i nie bądźmy zbyt surowi w jego ocenie, ponieważ każdy ma prawo do nauki, a głową państwa nikt się nie rodzi, tylko nią zostaje i każdy prezydent przechodzi swego rodzaju ewolucję w miarę sprawowania urzędu.

W polityce wewnętrznej Kaczyński także pokazał, że potrafi być aktywnym graczem pomimo względnie szczupłych prerogatyw prezydenckich w Polsce. Zaczął korzystać z inicjatywy ustawodawczej, co jest znakiem, że zamierza odgrywać pewną rolę w procesie kształtowania prawa. I bardzo dobrze, ponieważ zespól ekspertów prezydenckiej kancelarii równie dobrze poza codziennymi obowiązkami może od czasu do czasu przygotować jakiś projekt ustawy i być może projekty te będzie cechować lepsza jakość, niż te sejmowe. Nie sposób jednak przesądzić tego z całą pewnością, zbyt mało czasu jeszcze upłyneło. Początki wydają się obiecujące, biorąc pod uwagę fakt wniesienia projektu o rozwiązaniu WSI, w momencie pewnego pata w tej sprawie w Radzie Ministrów.

Można niestety także doszukać się pewnych potknięć Pałacu Prezydenckiego w dziedzinie polityki krajowej, do których zaliczyć wypada niefortunne orędzie w sprawie ewentualnego skrócenia kadencji Sejmu i niechlubną rolę straszaka, jaka przypadła prezydentowi w całej tej sytuacji. Można mieć zasadnicze wątpliwości, czy całe to zamieszanie przysłużyło się powadze urzędu, ale za dobrą monetę należy uznać fakt, że prezydent stara się aktywnie uczestniczyć w wydarzeniach wewnętrznych. Ważne jest jednak by nie odgrywał w nich roli destabilizującej scenę polityczną, a za takie właśnie działanie niestety może uchodzić targowanie się o termin wyborów za cenę mieszanej ordynacji wyborczej. W systemie politycznym RP prezydent ma za zadanie stać na straży Konstytucji i prowadzić miękki arbitraż w przypadku poważnych kryzysów. Jest to możliwe jedynie wtedy, gdy pozostaje on ponad podziałami partyjnymi, ale takiej umiejętności także nabywa się chyba w miarę dłuższego sprawowania urzędu.

Odrębną kwestię stanowią potknięcia urzędników Lecha Kaczyńskiego, niefortunna wypowiedź jego szefa kancelarii o kardynale Dziwiszu, a także nieszczęśliwie zbiegające się w czasie przyznanie odznaczenia dla generała Jaruzelskiego. Obie sprawy można już uznać za zamknięte, pozostaje jednak pewien niesmak, bo chyba nie takich posunięć spodziewano się po korpusie urzędniczym prawicowego, bądź co bądź, prezydenta. Zastanawia też milczenie, które zachował sam Lech Kaczyński, w obu przypadkach minister Urbański był głównym aktorem i tłumaczył się z wpadek. Robił to niejako w swoim imieniu, ale należy pamiętać, że nie jest on osobą prywatną i w jakiejś mierze także reprezentuje urząd prezydenta.

Trudno pokusić się o jakiś zdecydowany bilans prezydentury dopiero po stu dniach, ale kilka konkluzji można wyciągnąć. Zasadniczo Lech Kaczyński, tak jak obiecywał, chyba będzie prezydentem aktywnym zarówno w polityce zagranicznej, jak i wewnętrznej. Pozostaje otwarte pytanie, jaki charakter przyjmie ta aktywność i czy, zamiast zwornikiem systemu politycznego, prezydentura Kaczyńskiego nie stanie się elementem zaostrzającym i akcentującym podziały. Mimo wszystko za wcześnie, by próbować na nie odpowiedzieć z dużą dozą pewności, jednakże pytanie to uważałbym za przydatne w miarę śledzenia kolejnych kroków Lecha Kaczyńskiego, sprawującego swój urząd. Nie bądźmy także wobec niego nazbyt krytyczni w ocenach. Wszak nawet prezydenci są ludźmi i z czasem wyciągają wnioski ze swoich błędów, i je naprawiają.

Zdjęcia pochodzą z witryny urzędu Prezydenta RP.


Copyright by © 2006 by e-polityka.pl - Pierwszy Polski Serwis Polityczny. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.