System polityczny Stanów Zjednoczonych był zawsze traktowany jako zdrowe przeciwstawienie wobec rozbuchanej sejmokracji starego kontynentu. Czy jednak w świetle ostatnich wydarzeń jest to dalej słuszne porównanie?
„Co mnie nie zabija to mnie wzmacnia” pisał F.W. Nietzsche. Największą dzisiejszą bolączką systemu politycznego USA jest jego największa zaleta – skupienie władzy w ręku jednego, silnego człowieka. System funkcjonuje fantastycznie, kiedy prezydenturę obejmuje osoba uczciwa, otaczająca się gronem dobrych doradców – tak było np. za Regana (doskonałe decyzje ekonomiczne), czy W. Wilsona (osiągnięcia w polityce międzynarodowej). Gorzej, jeżeli okaże się ona osobą pozbawioną skrupułów w dążeniu do wyimaginowanego celu. Pierwszym takim „zgrzytem” w mechanizmach amerykańskiej demokracji była prezydentura Nixona – osiągnięcia w polityce międzynarodowej (wznowienie kontaktów dyplomatycznych z Chinami, działania na rzecz rozbrojenia) zostały zapomniane na rzecz afery Watergate. Kolejnym na tej niechlubnej liście wydaje się być George Bush Jr. Wątpliwy powód interwencji i późniejsze publiczne przyznanie się do kłamstwa, jakoby Saddam Husajn kupował uran w Nigerii sprawiło, że jego wiarygodność w oczach wyborców poważnie spadła. Zapowiadane już dziś odejścia jego najbliższych współpracowników pod koniec kadencji (m.in. Collina Powella) są swoistym przyznaniem się do błędu przy podejmowaniu decyzji o ataku na Irak. Przypomnijmy: głównym powodem dla którego interwencja w Iraku została podjęta było rzekome zagrożenie Ameryki spowodowane posiadaniem przez Irak broni chemicznej i biologicznej. Powód ten jak na razie nie znalazł potwierdzenia w rzeczywistości – zapowiadanych arsenałów broni do dzisiaj nie znaleziono. Dlaczego jednak nie zadziałały „check and balances” amerykańskiego systemu?
Mechanizm „check and balances” („hamulców i równowagi”, przenikanie się trzech władz z zachowaniem odrębności każdej z nich), który miał zabezpieczyć Amerykę przed takimi sytuacjami, tym razem nie zadziałał skutecznie. Teoretycznie: Kongres kontroluje Prezydenta (m.in. procedura impeachmentu, przełamywanie veta, kontrola wydatków) i sądownictwo (impeachment, zatwierdzanie nominacji), sądy kontrolują Kongres i Prezydenta (odpowiedzialność karna), a Prezydent Sądy (nominacje, prawo łaski) i Kongres (veto, orędzia, zwoływanie sesji nadzwyczajnych). W przypadku decyzji o ataku na Husseina Kongres zrzekł się swoich uprawnień dając Bushowi „wolną rękę” w kwestiach Iraku. Pozostałe po 11 września poczucie zagrożenia zostało rozdmuchane dla celów propagandowych, co sprawiło, że większość Amerykanów zgodziła się na podjęcie każdego kroku, byle tylko ochronić własne bezpieczeństwo (możliwe, że stąd tak jednoznaczna decyzja Kongresu!). Sądy nie widzą potrzeby wdrażania procedur karnych, a organizacje międzynarodowe są mało efektywne i nie mają praktycznych możliwości ukarania za załamanie prawa międzynarodowego (nałożenie sankcji gospodarczych lub embarga na USA byłoby absurdem). Jedynymi sędziami w tej sprawie pozostaną wyborcy i historia. Chociaż nie wiadomo, czy zdanie tych pierwszych przełoży się na jakieś realne efekty. Do dzisiaj bowiem nie wiemy tak naprawdę, czy ostatnie wybory wygrał Bush Jr. czy Gore. Skandal jaki wybuchł podczas liczenia głosów na Florydzie uwypuklił niedoskonałości systemu politycznego.
Słabnięcie amerykańskiego ideału można obserwować na przestrzeni kilkudziesięciu ostatnich lat. Dwie procedury impeachmentu – Nixona i Clintona (z czego jedna nie rozpoczęta), coraz słabsza rola Kongresu rezygnującego z prawa decydowania, to tylko niektóre z oznak osłabienia. Także kwintesencja demokracji – bezpośrednie wolne wybory prezydenckie również nie przyczyniają się do wzmocnienia systemu, chociaż kiedyś tak było. Dzisiaj wstępna selekcja przeprowadzana przez partie (prawybory) jest niezbyt dokładna – czasami wystarcza „dobre” nazwisko, żeby zostać kandydatem na urząd prezydenta. Analogiczną sytuację tą możemy obserwować na bieżąco – o fotel gubernatora Kalifornii ubiega się m.in. aktor Arnold Schwarzenegger (najwyższe notowania w sondażach) i Larry Flynt, wydawca pornograficznego czasopisma „Hustler”. O ile w kompetencje tego pierwszego jeszcze można uwierzyć (dwukrotnie był doradcą prezydenckim), o tyle w drugim przypadku chodzi jedynie o promocję własnego nazwiska i osoby. Powoli polityka staje się odskocznią do dalszej kariery, a nie (jak dawniej) rzemiosłem. To co kiedyś wzmacniało dzisiaj może zabić.
Niebezpieczeństwa, których nie ustrzegła się demokracja kontynentalna powoli przenikają także za ocean. Zagrożona atakami terrorystycznymi Ameryka szuka wrogów po drugiej stronie oceanu. A może prawdziwym zagrożeniem jest osoba rezydująca w Białym Domu, z nieograniczoną wręcz władzą, realizująca swoją idee- fixe...?
Autor: Agata Motyl