Mamy zatem w państwie nowe stanowisko: wiceleppera, piastowane przez kutego na cztery nogi, bejcowanego w solarni cwaniaka, co to i „Przekroczyć próg nadziei” potrafi przeczytać, żeby uprzejmie o tym poinformować wyborców podczas kampanii prezydenckiej, i za wajchę pociągnąć, gdy zboże trzeba wtrynić na tory, a i w papę pismakowi dać po uprzednim bokserskim treningu, gdy ciekawski docieka, ileż to trzeba wpłacić do kasy, żeby go obwiesili na liście wyborczej partii krawatów.
Jeśli do czegoś jestem przekonany w tej sytuacji, to do tego, że nowemu ministrowi rolnictwa – w odróżnieniu od pana Jurgiela – nigdy przez usta nie przejdzie, że coś tam jest poniżej jego godności. I to nie tylko w tak kuriozalnym przypadku, jaki nam swego czasu zafundował dyspozytor sejmowych limuzyn, negocjując w Brukseli ceny cukru.
***
Pisanie publicystyki politycznej „na ochotnika”, gdy zapłatą za trud jest uśmiech Kierdziała odciśnięty w betonie, tudzież sympatyczny odzew czytelników, daje jeden potężny komfort, z którego za gotowiznę przesyłaną na konto rezygnują komentatorzy zarabiający tym procederem na życie – można sobie zamilknąć. Stąd też i moje miesięczne niemal milczenie (wyjaśniam tylko; ani mi w głowie sugerować, że ktoś na tym z tego powodu szczególnie ucierpiał), i nie w słodkim nieróbstwie rzecz, lecz w możliwości uniknięcia chrzanienia andronów, co niewątpliwie grozi tym, którzy parę choćby zdań muszą sklecić, gdy przychodzi im obserwować pracujący na wysokich obrotach polityczny magiel.
Bo też piekielnie trudno powiedzieć dziś coś niebanalnego o naszej scenie politycznej. Z jednej strony mamy głos wiodących mediów nieprzychylnych PiS od samiutkiego początku, z drugiej jego zaciekłych obrońców, którzy momentami są niebezpiecznie bliscy bezkrytyczności. Znajdzie się gdzieś pośrodku garstkę komentatorów w miarę obiektywnych, tyle że człowiek od czasu do czasu rad by usłyszeć z niezacietrzewionych w żadną stronę ust biblijne „nie, nie, tak, tak”, rezygnując z wszystkich tych „tak, ale z drugiej strony, wszelako, jednakowoż”, gdy tymczasem wspomniani nieliczni – chcąc zachować rzetelność – w tej skomplikowanej sytuacji muszą mnożyć wątpliwości, przypuszczenia, zabezpieczać się podwójną gardą przed strzeleniem głupoty.
„Reguła nieoznaczoności Heisenberga”, wprawdzie dotycząca fizyki kwantowej, w jakimś stopniu sprawdza się także w przypadku naszej polityki. Najprościej można jej meritum ująć stwierdzeniem, że fakt obserwacji jakiegoś układu ma wpływ na jego działanie, nawet jeśli poza owym oglądaniem w żaden inny sposób weń nie ingerujemy. Obrady Sejmu a obrady Sejmu transmitowane w telewizji i radiu – to dwie różne rzeczy. Rozmowy koalicyjne a rozmowy koalicyjne pokazywane „w telewizorze” (zafundowano nam takie kuriozum na samym początku tańca godowego PiS i PO) – jak wyżej. Negocjacje pomiędzy klubami a negocjacje pomiędzy klubami z zatrzęsieniem dziennikarzy koczujących pod drzwiami i okupujących konferencje prasowe – nie inaczej. Skutek jest opłakany – partnerzy w rozmowach o pewnych stanowiskach dowiadują się z ust dociekających dziennikarzy, chociaż w rozmowach zamkniętych dla mediów słyszeli częstokroć coś wprost przeciwnego. Ale tamto było szczerze do bólu dla nich, a to jest pic dla przykutego do telewizorów elektoratu.
***
Co po tym wszystkim mam, a co miałem? Mam ogromną pretensję do Jarosława Kaczyńskiego, że mówił o zamiarze dokonania moralnej odnowy, równie dużą do Jana Rokity za zapewnienia o przywróceniu polityce przyzwoitości i uczciwości – chociaż sam w to nie wierzyłem, wiem, że wielu ludzi brało te zapewnienia za dobrą monetę (starczy poczytać morze internetowych komentarzy). W bitwie „politycznej pragmatyki”, partyjnych gierek i kunktatorstwa zużyli wielkie słowa – tych, które jeszcze znaczą to, co znaczyć powinny, mamy na podorędziu coraz mniej – trwoniąc jednocześnie ogromny kapitał zaufania zgromadzony za rządów SLD. I co? I merde! – że pojadę francuskim.
Jeśli płynie z tego jakaś nauka, to taka, ażeby nigdy, przenigdy, nie wierzyć w sojusz polityki z moralnością – obojętnie, czy obiecują go ludzie, do których żywimy sympatię, czy wrogość. Takie coś się po prostu w przyrodzie nie zdarza, a dziecinnie łatwo zmienić owe obietnice w oręż do walki, jak czynią obecnie politycy PO, którzy zmusili PiS do podjęcia rozmów z resztą sejmowych klubów zaporowymi żądaniami (pamięta ktoś jeszcze Jana Rokitę symulującego rękoma szalki wagę i mówiącego, ile to resortów partia kierowana przez Jarosława Kaczyńskiego musi oddać Platformie, żeby obetrzeć im łzy po przegranych dubeltowo wyborach, dla niepoznaki maskując powód jakąś pokracznie pojętą równowagą?). A ostatnio, żeby do swego politycznego wyrachowania dorzucić żenadę, wzywali i apelowali publicznie, niczym „głos wołający na pustyni”, do zerwania rozmów z Lepperem, uprzednio odebrawszy PiS możliwość przeprowadzenia przedterminowych wyborów (Jan Rokita w „Co z tą Polską?” Tomasza Lisa powiedział wprost, bez większej żenady, że chodzi o przeczekanie, aż się PiS wykrwawi, a sondaże wskażą wystarczająco wysokie poparcie dla jego partii).
Miałem natomiast nadzieję, że państwo da się odnowić radykalnie, że starczy kilku łebskich facetów z odrobiną zdrowego rozsądku wpuścić, gdzie trzeba. W przypadku Ludwika Dorna czy Zbigniewa Ziobry rzecz się w jakiejś mierze udała, choć dziś widać, że marzenia o ruszaniu z kopyta były dość złudne. Inercja wymuszona przez walkę o władzę i rozgrywanie różnych scenariuszy – czy to dalekosiężnych, czy to konstruowanych naprędce, w gorączce chwili – opóźniłaby stworzenie większościowego rządu i bez tej trwającej nieprzerwanie propagandowej kanonady, gdzie od krachów demokracji, końca państwa obywatelskiego i innych okropności aż się roi. Nie tylko politycy zużywają słowa.
Ciężko się ludziom połapać, dużo łatwiej tym wszystkim pieprznąć i zająć się własnym życiem, sferą, w której dużo więcej mamy do powiedzenia i dużo więcej zależy wyłącznie od nas samych. Wcale się przeto nie dziwię, że wielu skorzystało z okazji, nawet nie próbując dochodzić, kto tu winien i kto rozwiał ten roztaczany przed nami w kampanii wyborczej miraż. Dochodząc do wniosku, że życie mają tylko jedno, a czas szybko ucieka, skupili na swoich własnych sprawach, na owych kisielowskich „rzeczach małych” – choćby na własnych biznesach, przez co gospodarka wszystkie polityczne roszady i podchody ma w głębokim poważaniu, ani myśląc na nie reagować jakimś wahaniem. A wielu młodych i energicznych skonstatowało – toczka w toczkę jak w tym żydowskim kawale – że kraj, w którym prymityw i krzykacz może się dochrapać zaszczytów i stanowisk, to rzecz bardzo piękna, ale lepiej jest wyjechać. Tam, gdzie można liczyć na pomyślną i dostatnią przyszłość, chociaż droga wiedzie do niej wyboista i pokonuje się ją z trudem, a decyzja o wkroczeniu na nią dla kończących edukację i wchodzących w dorosłe życie ludzi to także przekraczanie Rubikonu – o niebo dla nich ważniejsze, niż awans szemranego jegomościa z salonów do wysokiego stanowiska we władzy. Ani on tam pierwszy, ani ostatni.
„Chodzi po prostu o to, aby odegrać swój dramat istnienia od urodzenia do śmierci, dramat odwieczny, lecz i własny, bez interwencji politycznych awantur, na których przebieg wpływu w istocie nie mamy. Nie dać się wciągnąć, nie dać się zwariować, nie dać sobie zapchać życia wymagającym wyłączności narodowym patosem. Niech nasze życie zostanie naszą własnością” – chciałoby się rzec o słowach Kisiela: nic dodać, nic ująć. Rzeczywiście panta rhei i szkoda marnować czas na zbyt usilne zachodzenie w głowę, o co z kolei znowu chodzi naszym władcom. Korci mnie, żeby jeszcze jedno o nich napisać, ale się wzdragam, bo i rusz dopuszczę się poważnej obrazy, przyrównując jeden organ do drugiego. Tym pierwszym byłby ani chybi jakiś organ konstytucyjny. A tym drugim? A domyślcie się sami, moi szanowni czytelnicy…