Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Świat po tygodniu: Bliski Wschód według Hollywood               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
24-11-2007

  Liban na skraju konfliktu wewntrznego

26-02-2006

 

19-02-2006

 

23-06-2011

 

26-04-2011

 

19-04-2011

 

05-04-2011

 

+ zobacz więcej

Świat po tygodniu: Bliski Wschód według Hollywood 

07-05-2006

  Autor: Jarosław Błaszczak

Z ekranów polskich kin schodzi powoli „Syriana” w reżyserii Stephena Gaghana. Film ten jest jednym z najbardziej wyrazistych przykładów tendencji, jaka zapanowała w Hollywood w ostatnich sezonach – filmowcy coraz mocniej, coraz bardziej jednoznacznie i kategorycznie wypowiadają się na temat zagadnień stricte politycznych, w tym polityki międzynarodowej. Ale czy ich diagnozy są słuszne lub chociaż rzetelne?

 

 

Nie zamierzam stawać w szranki z fachowcami od krytyki filmowej ani próbować czynić z e-Polityki.pl konkurencji dla specjalistycznych portali. Tym niemniej, sądząc po wynikach sprzedaży biletów, stosunkowo niewielu Polaków obejrzało „Syrianę”, dlatego w kilku zdaniach streszczę jej fabułę. To właściwie cztery równoległe historie, mające dwa punkty wspólne: Bliski Wschód oraz związane z tym regionem działania amerykańskiego rządu i koncernów naftowych. Najważniejszym bohaterem (gwiazdor George Clooney odebrał za tę rolę pierwszego w swoim życiu Oscara) jest operujący w regionie agent CIA, który otrzymuje, kolejne już w swojej karierze, zlecenie zabójstwa arabskiego polityka. Dopiero po jakimś czasie odkrywa, że ma za zadanie zabić liberalnego członka jednej z naftowych rodzin królewskich, aby udaremnić próbę obalenia obecnego władcy – konserwatywnego, ale proamerykańskiego. Gdy to się nie udaje, przełożeni postanawiają zatuszować całą sprawę, wybielając siebie kosztem naszego bohatera.

To co uderzyło mnie podczas oglądania „Syriany”, to prostota wniosków i diagnoz, jakie zdają się podsuwać widzowi autorzy. Wyobrażam sobie, że gdyby cała moja wiedza o światowej polityce ograniczała się do tego, co zobaczyłem w kinie, pomyślałbym, o ileż lepszym i szczęśliwszym miejscem do życia byłby Bliski Wschód, gdyby Amerykanie się stamtąd natychmiast wycofali. Tymczasem to nie jest takie proste. Wśród obserwatorów wydarzeń międzynarodowych jest rzeczą powszechnie wiadomą, że USA czy szerzej Zachodowi zdarza się robić to wszystko, o co jest w tym filmie oskarżany. Nie ma sensu temu zaprzeczać, bo to prawda. Jednak nie cała – jest także druga strona medalu, o której widz „Syriany” nie ma szansy się dowiedzieć. Gdyby pozostawić ten region samemu sobie, mogłoby bowiem dojść do takiego rozwoju wydarzeń, przy którym obecne działania Ameryki wydają się mniejszym złem.

Spróbujmy zatem odnieść się do najważniejszego co do swego ciężaru gatunkowego z politycznych motywów „Syriany”, to jest kwestii wpływania przez Amerykanów na obsadę rządów w innych państwach. Jest to zagadnienie o bardzo bogatej historii, sięgającej co najmniej początków XX wieku, jeśli nie czasów jeszcze wcześniejszych. Na waszyngtońskich salonach od pół wieku z okładem funkcjonuje powiedzenie „może on jest sukinsynem, ale to nasz sukinsyn”. Prezydent Franklin D. Roosevelt miał tak kiedyś powiedzieć o nikaraguańskim dyktatorze Anastasio Somozie, który przy całej brutalności swojego reżimu był zagorzałym antykomunistą, co zjednywało mu amerykańskich liderów. Przez historię przewinęło się co najmniej kilkudziesięciu przywódców postrzeganych przez USA właśnie w tych kategoriach. Także współcześnie możemy wskazać przykłady tego zjawiska, chociażby prezydenta Pakistanu Perveza Musharaffa czy, jeszcze do niedawna, uzbeckiego lidera Islama Karimowa.

Po pierwsze trzeba zaznaczyć, że nie jest to wyłączna domena Amerykanów. Bo jak inaczej rozumieć rosyjskie wsparcie dla Aleksandra Łukaszenki, Ilhama Alijewa czy innych postsowieckich satrapów? Albo chińskie trwanie murem za Kim Dzong-Ilem? No dobrze, ale Chiny i Rosja nie są rzeczywistymi demokracjami, więc podajmy przykład ze świata Zachodu. Otóż po co Unia Europejska wysyłała miliony euro rocznie do rządzonej przez Jasera Arafata Autonomii Palestyńskiej? Przecież było tajemnicą poliszynela, że mała część tych pieniędzy trafia do zamierzonych adresatów, czyli biednych Palestyńczyków. Większość była defraudowana przez skorumpowaną do granic możliwości ekipę Arafata i podległą jej biurokrację. Unia o tym doskonale wiedziała, niezależnie od tego, co mówili w Brukseli jej rzecznicy. Problem polegał na tym, że wszyscy zdawali sobie sprawę, co jest jedyną alternatywą, jeśli Arafat nie utrzyma się u władzy. Były nią rządy radykalnych ugrupowań typu Hamas, których skutki możemy obserwować w praktyce od kilku miesięcy, zresztą z coraz większą trwogą.

I tu dochodzimy do sedna problemu. Oczywiście, że jest moralnie naganne, jeśli demokratyczne państwo wspiera reżim stanowiący zupełnie zaprzeczenie wyznawanych w tym państwie wartości. Warto tu jednak odwołać się do poglądów jednego z najwybitniejszych teoretyków polityki zagranicznej, Hansa Morgenthau’a. Według niego, choć nie wolno deprecjonować znaczenia moralności, to jednak człowiek może się nią posługiwać wtedy, gdy odpowiada za samego siebie. W takiej sytuacji, gdy zachowa się nieracjonalnie, za to moralnie, sam poniesie tego skutki i będzie mógł mieć pretensje (lub wręcz przeciwnie) tylko do siebie. Jednak w miarę jak rośnie krąg ludzi, na których życie decyzje tego człowieka mają przełożenie (rodzina, firma, naród), moralność musi ustępować miejsca racjonalności i efektywności działania. Morgenthau ilustruje to takim oto cytatem z Abrahama Lincolna: „Staram się działać najlepiej, jak potrafię i najlepiej, jak mogę, i mam nadzieję, że będę tak postępować do końca. Jeżeli na koniec wyjdzie dobrze, to wszystkie oskarżenia przeciw mnie będą bez znaczenia. Jeżeli wyjdzie źle, to choćby dziesięciu aniołów zaświadczyło, że miałem rację, niczego to nie zmieni”.

Ten konflikt między moralnością a skutecznością to jeden z najważniejszych dylematów współczesnej refleksji o stosunkach międzynarodowych. Z jednej strony wszyscy odczuwamy satysfakcję, gdy upada tyran, tak jak to było niedawno w Iraku. Wszyscy jesteśmy pełni odrazy dla wielu okrucieństw dokonywanych w rozmaitych państwach. Ale z drugiej strony chociażby ostatni przykład Palestyny pokazuje, że jeśli nagle damy upust naszym ideałom, np. wprowadzimy demokrację w społeczeństwie zdominowanym intelektualnie czy duchowo przez skrajne prądy myślowe, lekarstwo może okazać się gorsze od choroby.

George Clooney i spółka zarzucają w „Syrianie” Ameryce, że dobiera przywódców państw arabskich tak, aby odpowiadali jej interesom, a niekoniecznie woli miejscowej ludności. To pozornie brzmi pięknie – nic, tylko przyklasnąć. Pomyślmy jednak, co by się stało, gdyby np. w Arabii Saudyjskiej nagle zniknęła monarchia absolutna, a zamiast niej zapanowałaby demokracja. Większość społeczeństwa akceptuje tak szokujące dla nas, skrajnie konserwatywne normy wymuszanej przez państwo obyczajowości. Wybory wygrałaby więc siły o programie mocno czerpiącym z nauczania religijnego. Nie zniknęłyby więc nakazy i zakazy odnośnie stroju czy zachowania w miejscach publicznych. Kobiety nadal zyskiwałyby prawa bardzo powoli. Jednocześnie nowe władze chciałyby przypodobać się wyborcom i np. znacznie zwiększyłyby skalę wydatków socjalnych. Aby mieć z czego je wypłacać, ograniczyłyby wydobycie ropy naftowej, co wywindowałoby jej cenę do np. 120 dolarów za baryłkę albo jeszcze wyżej.

Oczywiście po jakimś czasie zadziałałby mechanizm ekonomiczny znany jako bariera popytu – rynek wchłania mniej danego produktu, bo jest tak drogi, że ludzie wolą ograniczyć konsumpcję danego dobra niż wydawać ostatnie pieniądze. Jednak zanim by do tego doszło, przeżylibyśmy wzrost cen dosłownie wszystkiego i światowy kryzys gospodarczy, co poważnie wpłynęłoby na życie każdego z mieszkańców Zachodu, jeśli nie całego świata. Tymczasem zachodni politycy odpowiadają właśnie za to, aby życie ich wyborców układało się bezpiecznie i w miarę dostatnio. Po to właśnie ci wyborcy ich zatrudnili i opłacają. Dlatego nie można się dziwić przywódcom, którzy czasem odkładają na bok swoje ideały, aby zapewnić realizację tych właśnie, najbardziej żywotnych interesów swoich państw.

Moim celem nie jest tutaj dawanie jakiejkolwiek recepty. Nie twierdzę, że obecny kształt rządów na Bliskim Wschodzie należy uznać za pożądany. Nie mówię też, że nie da się go zmienić na lepszy. Da się, chociaż to temat na osobne rozważania. Chciałem raczej pokazać złożoność problemu, który jest naprawdę niezwykle skomplikowany i wielowymiarowy. Tymczasem kino takie jak „Syriana” wydaje się mieć na wszystko gotowe odpowiedzi. Rzecz w tym, że są one stanowczo zbyt proste.


Przytoczony przeze mnie fragment książki Hansa Morgenthau’a „Politics Among the Nations” został przełożony przez Łukasza Sommera i pochodzi z kwartalnika „Res Publika Nowa”, który w numerze lato 2004 opublikował pod tytułem „Sześć zasad realizmu politycznego” najważniejszy rozdział tejże książki.

Na zdjęciu: Odtwórca głównej roli w "Syrianie", George Clooney.
Źródło: USAF / Wikimedia Commons

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl