Nie milkną komentarze i spekulacje po piątkowych sensacjach związanych z niejasnymi okolicznościami dymisji wicepremier Zyty Gilowskiej. Sama zainteresowana mówi tu o „szantażu lustracyjnym”, premier twierdzi, że termin złożenia przez Rzecznika Interesu Publicznego wniosku o lustrację Gilowskiej jest dość dziwny. Opozycja zauważa, że to może być element jakiś rozgrywek między wewnętrznymi frakcjami w PiS. Jedno jest pewne: Gilowskiej już nie ma w rządzie, czy zatem Jarosław Kaczyński może powiedzieć „odzyskaliśmy ministerstwo finansów”?
Komu mogło zależeć na dymisji wicepremier Gilowskiej? Trudno dać tu o jednoznaczną odpowiedź. Wszak minister finansów, z racji pełnionego przez siebie urzędu, nie ma raczej zbyt wielu politycznych przyjaciół. Pamiętamy przecież spór Gilowskiej z ministrem zdrowia oraz ze środowiskami twórczymi, wiemy, że pomysły minister finansów były dość ostro przyjmowane też przez związkowców. Nie twierdzę, że te grupy zawodowe, czy społeczne miały jakiś istotny wpływ na to co się stało, jednak ich zdanie, a co najważniejsze poparcie mogły być wielkim sygnałem dla niektórych polityków.
Gdy Zyta Gilowska zostawała ministrem finansów, wiadomo było, że jej funkcjonowanie w rządzie uzależnione będzie od decyzji Jarosława Kaczyńskiego. Gdy cele propagandowe PiS miały zostać osiągnięte, Gilowska miała przestać pełnić swą funkcję. Doskonałym powodem do jej odejścia z rządu były wcześniej wymienione konflikty, jednak pojawił się niemały problem: otóż Premier Marcinkiewicz uczynił Panią Profesor swoją prawą ręką i jak sam to określił, najbliższym współpracownikiem. Duet Gilowska-Marcinkiewicz okazał się świetnie wypadać w sondażach, a co ważniejsze, kwestionował autorytet Jarosława Kaczyńskiego, czego najwidoczniejszym dowodem było powołanie komisji opiniującej kandydatów na szefów spółek skarbu państwa, która odbierała cześć kompetencji ministrowi Jasińskiemu (protegowanemu prezesa PiS). Nie łudźmy się więc: odejście Gilowskiej było najbardziej na rękę Jarosławowi Kaczyńskiemu, który w ten sposób chciał pokazać Marcinkiewiczowi, kto tu jest silniejszy.
Lustracyjne problemy Gilowskiej stały się też doskonałym powodem dla działaczy PiS i komentatorów związanych z tym ugrupowaniem, by poutyskiwać trochę na obecnie obowiązującą ustawę lustracyjną. Wszak nie od dziś wiadomo, że Jarosław Kaczyński i jego otoczenie chcą zmienić zasady lustracji, likwidując urząd Rzecznika Interesu Publicznego i Sąd Lustracyjny. Sprawa Gilowskiej stała się doskonałym momentem na przeprowadzenie w tej sprawie akcji medialnej. PiS z upodobaniem wskazuje tutaj, że ustawowa lustracja jest tak samo dzika, jak ta dokonywana przez media czy niektórych samozwańczych lustratorów. Jak na dłoni widać zatem, że PiS znów posłużył się Panią Profesor, tyle że tym razem było to zagranie bardzo nie fair.
To jeszcze nie koniec tajemnic związanych z odejściem Gilowskiej. Pozostaje jeszcze pytanie jaką rolę w całej sprawie odegrały służby specjalne. Czyż nie szokujące jest wyznanie premiera w wywiadzie dla Rzeczpospolitej (Rz. 26.06.06), jakoby doręczycielem informacji o zamiarach Rzecznika Interesu Publicznego był koordynator służb – Zbigniew Wassermann? Kazimierz Marcinkiewicz zdaje się widzieć niejasną rolę służb w całym tym zamieszaniu, stąd jego dość niejasne ruchy, jak mówienie o draństwie, czy wreszcie propozycja przywrócenia Gilowskiej na stanowisko wicepremiera. Na pozór jest to zachowanie niezrozumiałe, czy wręcz dziwaczne, tak naprawdę jest to wyraźny sygnał, przez który premier mówi „ja tu jeszcze rządzę”. Hm, można się tylko domyślać, do kogo ów sygnał jest kierowany.
Reasumując. Sprawa Gilowskiej jest szyta bardzo grubymi nićmi. Nie należy więc dziwić się przeróżnym pogłoskom i spekulacjom wokół niej krążącym. Fakty są takie, że Gilowska została użyta do poprawienia PR ekipy rządowej, a jej dymisja miała służyć poprawieniu PR kogoś innego, komu bardzo zależy na tym, by osłabić neutralność premiera i skompromitować lustrację przeprowadzaną w obecnym trybie. Ciekawe, czy ta osoba niebawem sama zajmie miejsce Kazimierza Marcinkiewicza. Na razie premierowi udało się ocalić głowę, stosując znaną za czasów Millera ucieczkę do przodu i powołując swojego kandydata na ministra finansów. Czy jednak to już koniec, czy starcie o Gilowską to była bitwa, a może zapowiedź wojny? Myślę, że na odpowiedź na to pytanie przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.