Pewien znany publicysta komentując swego czasu rozmowy Prawa i Sprawiedliwości z Samoobroną w sprawie bodajże paktu stabilizacyjnego powiedział, że te rozmowy przypominają grę znaczonymi kartami, którą rozgrywają szulerzy. Coś w tym jest. PiS od wygranych wyborów postawiło na siłę. Rozmowy o koalicji z Platformą Obywatelską rozgrywane były z takiej pozycji, że albo koalicja na zasadach PiS, albo brak koalicji. Kiedy zdominowanie PO okazało się niemożliwe, rozpoczęły się zabiegi mające na celu rozbicie Platformy poprzez wyrwanie z jej szeregów jak największej liczby posłów. W polityce nie ma chyba bardziej wrogiego zachowania wobec innej partii, niż próba bezpośredniego jej rozbicia. W cywilizowanym świecie narzędziem zdobywania przewagi nad konkurencją polityczną jest walka wyborcza.
Podobnej próbie została poddana Liga Polskich Rodzin, której Jarosław Kaczyński chciał de facto wyznaczać przewodniczącego. Zanim zawiązano koalicję, prezes PiS zrobiło wszystko, żeby LPR podporządkować – nie zaczęło więc od rozmowy, ale od pałki. Trudno się spodziewać zaufania po kimś, kogo przed chwilą próbowało się politycznie unicestwić.
Z taką samą sytuacją mamy do czynienia teraz. Prawo i Sprawiedliwość rozwiązywanie kryzysu rozpoczęło od publicznego apelu do posłów Samoobrony, aby opuszczali swój klub i przechodzili do Prawa i Sprawiedliwości. Chyba już kiedyś to przerabialiśmy: z PO tak, ale bez Tuska; z LPR tak, ale bez Giertycha; teraz mamy z Samoobroną tak, ale bez Leppera. Nie wiem, czy istnieje jeszcze partia, która uwierzy w dobre intencje liderów Prawa i Sprawiedliwości.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że dowodzi do swego rodzaju politycznej zachłanności. Nie ma partnera dla Prawa i Sprawiedliwości, jest tylko słabszy lub silniejszy koalicjant. Efekty obserwujemy. Zaprzepaszczenie optymalnej koalicji PO-PiS, niemożność skonstruowania trwałej większości, marnowanie czasu i energii na walkę z opozycją.
Wbrew pozorom nie jest to świadectwo siły, ale słabości, niepewności, odizolowania. Silny partner nie boi się zawierać sojuszy i nie próbuje podporządkować sobie koalicjantów. Taki sposób uprawiania polityki na pewno nie przyciąga do niej obywateli, nie sprzyja też kształtowania się dobrych obyczajów parlamentarnych, jakie są udziałem bardziej dojrzałych demokracji. Dlatego o poprawie sytuacji będzie można mówić nie wtedy, kiedy PiS zmieni koalicjanta, ale wtedy, kiedy PiS zmieni sposób uprawiania polityki. Albo po przedterminowych wyborach straci władzę na rzecz PO.