Czarny Piotruś, czyli świat bez Ameryki
Okupacja Iraku przez wojska Stanów Zjednoczonych jest świetną okazją do udowodnienia, że największe mocarstwo świata jest imperialistą, który dąży do podporządkowania swojej woli każdego państwa, które jest mu potrzebne do realizacji kapitalistyczno - machiavellicznego planu. Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, że podczas gdy lewaccy studenci z Europy obrzucają jajkami bary Macdonald`s, ich rówieśnicy w USA zadają sobie pytanie "Dlaczego nasz prezydent interweniuje na całym świecie, podczas gdy nasz kraj boryka się z problemami ekonomicznymi?".
Misja w Iraku napotyka wiele przeszkód. Nadal mamy tam do czynienia z poważnymi niedoborami wody i prądu. Na ulicach wciąż jest niebezpiecznie. Przewrażliwieni żołnierze amerykańscy strzelają do kamerzystów sądząc, że kamera to wyrzutnia granatników. Praktycznie nie ma kim zastąpić starej scentralizowanej administracji.
Uruchomione właśnie 400 sądów próbuje skazać przestępców mimo braków dowodów, bo armia amerykańska nie dostarcza ich prokuratorom irackim. W efekcie handlarze bronią wychodzą z gmachu sądu wolni. Iracka ulica jest przeświadczona, że za zły stan rzeczy odpowiada USA. "W końcu jeśli Ameryka czegoś chce, to to robi" (Za RAJIV Chandrasekaran-Washington Post).
A przecież nawet najzajadlejsi krytycy USA mają zazwyczaj kłopoty z nakreśleniem rozsądnej alternatywy dla amerykańskiej dominacji. Zatem wyobraźmy sobie świat bez Ameryki, a potem oceniajmy jej poczynania i krytykujmy. Nie zapominajmy przy tym, że istnieją również Chiny, gdzie np. na internetowej wyszukiwarce nie znajdziemy słowa -demokracja. Czyżbyśmy woleli takiego imperialistę?
Zrozumieć Amerykę
Pamiętajmy, że wyklinając Stany Zjednoczone zachowujemy się tak, jakbyśmy narzekali na własne płuco lub inny, niezbędny do funkjonowania organizmu organ. Bez niego bowiem nie moglibyśmy "oddychać". Nauczmy się zatem odróżniać supremację od imperializmu. To nam się po prostu opłaci.
Administracja prezydenta Busha ma nie lada kłopot. Oto naprzeciw siebie stanęły dwie grupy, wspierające zupełnie odmienne koncepcje współpracy z innymi państwami. Pierwsza to unilateraliści, którzy uznają, że USA nie mają obowiązku oglądać się na ONZ i w obronie swoich interesów (czytaj: " ojny z terroryzmem") mogą dokonać inwazji gdziekolwiek na świecie. Druga to multilateraliści, którzy współpracę z ONZ uważają za jeden z podstawowych elementów polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Oczywiście podziały wewnatrz administracji i amerykańskiej klasy politycznej są o wiele szersze. Za przykład niech posłuży, klasyczny już rozłam na zwolenników integracji ze zglobalizowanym światem i orędowników izolacjonizmu USA. Ci drudzy uważają, że Stany Zjednoczone winny się zająć swoją narodową gospodarką i nie mieszać się w konflikty zbrojne na całym świecie (począwszy od Iraku, a na Somalii skończywszy).
Nie zdziwiłbym się, gdyby polscy przeciwnicy polityki USA sprzymierzyliby się właśnie z nimi. Mogłoby dojść do swoistej umowy: "wy siedzicie u siebie, a my... u siebie". Jest jednak jeden mały problem - globalna gospodarka, która panuje w coraz bardziej zglobalizowanym świecie... I proszę mi wierzyć, naprawdę nie ma o co płakać. Jedyne co teraz należy zrobić, to kontynuować przyjęty kurs w gospodarce i "gonić" cały ten świat. Wtedy wielu niecierpliwych, którzy tak bardzo proszą o zniesienie wiz przekona się, że wystarczy tylko spakować walizki i wsiąść do samolotu. Czy to naprawdę tak trudno zauważyć, że wizy do USA wprowadzono dla tych krajów, które po prostu są biedne?
Jeżeli popieramy pomysł, aby do wielkiego amerykańskiego brata zjechało kolejne 10 milionów jego polskich krewnych to OK. Pozwólmy tylko Amerykanom nie podzielać naszego zdania.
Pax Americana
Wszystko wskazuje na to, że rząd USA zapomniał o tym, iż "zadaniem wyznawców demokracji nie jest narzucenie tego ustroju światu zajadle mu się przeciwstawiającemu, lecz raczej wspomożenie narodów pragnących demokracji, w spełnieniu ich dążeń" (Elliott Abrams). Ukazywanie Irakijczykom zwłok zabitych synów obalonego dyktatora dobitnie świadczy o tym, jak bardzo Amerykanie pogubili się w swoich poczynaniach w okupowanym kraju.
Czołowa amerykańska neokonserwatystka - Jeanne Kirkpatrick - w jednej ze swoich najsłynniejszych prac "Dyktatury i podwójne standardy" wylansowała pogląd, wedle którego demokracja jest wynikiem procesu ewolucji politycznej. Stwierdziła ona, że "ustroje demokratyczne powstawały powoli po długim okresie doświadczeń z bardziej ograniczonymi formami partycypacji" (za Johnem Ehrmanem). Kirkpatrik już pod koniec lat 70. oskarżała administrację prezydenta Cartera o trzymanie się błędnej koncepcji, w myśl której zastąpienie autorytarnych reżimów rządami demokratycznymi nie nastręcza żadnych kłopotów. Niewątpliwie administracja Busha nie zyskałaby u niej lepszej opinii.
Bo czymże, jeśli nie błędem (czasami to "gorzej niż zbrodnia"), jest cała ta, jawnie ocierająca się o polityczną pornografię "szopka" ze zwłokami młodych Husajnów? A przecież, teoretycznie, to USA winny reprezentować w świecie arabskim ten, zgoła inny standard kulturowo?obyczajowy. W zrujnowanym kraju, jakim jest Irak (fakt ten w dużym stopniu zaskoczył Amerykanów), należałoby się raczej skupić na pomocy w stworzeniu systemu wolnej prasy, związków zawodowych, partii politycznych, uniwersytetów.
Tymczasem w Iraku trwa wciąż trwa wojna i okrutne prawa wojny stosują także Amerykanie. Gdzieś daleko poza interesami gospodarczymi USA w całym tym regionie oraz chęcią udowodnienia światu, że rodzina Saddama Husajna nie żyje, pozostała smutna wizja państwa, które miało być symbolem demokracji na świecie. Rządzący nim ludzie są bowiem w stanie tylko i wyłącznie udowodnić swoim wrogom, że potrafią ich zniszczyć, a ich kraje przemienić w kolejne rynki zbytu przy wykorzystaniu znajdujących się w nim surowców naturalnych.
Czego wobec tego można nauczyć to umęczone społeczeństwo, oprócz zarabiania pieniędzy i wydawania ich na zachodnie produkty?