Rozpoczęta w roku 1990 wałęsowska „wojna na górze” nieprzerwanie trwa do dnia dzisiejszego. Szczególnie w okresach kampanii wyborczych przybiera na sile osiągając swoje apogeum. Tak było podczas wyborów w roku 1991, 1993, 1997. Jednak już w roku 2000 i w miesiącach następnych – aż do elekcji w roku 2001 mogliśmy oglądać prawdziwy festiwal kampanii negatywnej. Leszek Miller – ówczesny przewodniczący Sojuszu Lewicy Demokratycznej na każdym kroku i przy każdej sposobności podkreślał, iż ekipa rządząca (wówczas AWS) musi odejść, bo nie przysłużyła się dobrze sprawom Polski a jej poparcie spada na łeb na szyję.
Dziś już premier Miller stara się nie pamiętać swoich nawoływań sprzed lat kilku i wraz z partyjnymi kolegami broni się przed wcześniejszymi wyborami parlamentarnymi. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż w roku 1990, kiedy to Sejm nie miał w pełni demokratycznego mandatu to właśnie posłowie Parlamentarnego Klubu Lewicy Demokratycznej, a byli to przedstawiciele powstałej właśnie partii SARP, sprzeciwili się rozpisaniu wcześniejszych wyborów parlamentarnych.
Podobieństwo tych dwóch okresów od razu rzuca się w oczy – zarówno wtedy jak i dzisiaj posłowie lewej strony sceny politycznej, choć nie wszyscy – wyjątek stanowią tu posłowie Sdpl., bronią się przed utratą swego politycznego istnienia. Wszelkie bowiem sondaże wskazują na to, iż gdyby wybory parlamentarne odbyły się właśnie teraz Sojusz Lewicy Demokratycznej w koalicji z Unią Pracy nie miałby szans na swoją reprezentację w Sejmie piątej kadencji. I choć do przedwczesnych wyborów parlamentarnych nawołuje cała obecna opozycja sytuacja wciąż wydaje się patowa. Brakuje bowiem głosów, by przeforsować samorozwiązanie się Parlamentu. W tej sytuacji, po zapowiedzi dymisji przez premiera Millera do politycznej rozgrywki włączył się Aleksander Kwaśniewski.
Ospały w ostatnim czasie prezydent postawił twardy warunek – albo Sejm zaakceptuje kandydaturę Marka Belki na stanowisko premiera, albo zgodnie z mocą konstytucji głowa państwa rozwiąże Parlament obecnej kadencji. Zważywszy na sceptyczne spojrzenie części klubów parlamentarnych na byłego doradcę ekonomicznego prezydenta, istnienie Sejmu w jego obecnym składzie stoi pod dużym znakiem zapytania. Nie zważając na to, sam kandydat prowadząc liczne spotkania usiłuje przekonać do siebie część niezadowolonych. Języczkiem u wagi może okazać się nowopowstała Socjaldemokracja Polska, która posiada już trzydziestu trzech swoich reprezentantów głownie byłych reprezentantów Sojuszu, co było zresztą do przewidzenia.
Z doświadczenia parlamentarnego można wywnioskować, iż w obecnym układzie sił Marek Belka będzie musiał się jeszcze sporo napracować, zanim wręczona mu zostanie nominacja. Ale według wszelkich znaków na niebie i ziemi były minister finansów zostanie nowym premierem. A to może wyjść Polsce na dobre, gdyż po piętnastu latach partyjnych rządów każdej kolejnej koalicji czas na zmiany – czas na rząd z prawdziwego zdarzenia – rząd fachowców, który wprowadzi nasz kraj na prawidłowy tor – rządów bez afer i partyjnych waśni.