To, co do niedawna w oficjalnej propagandzie uchodziło za spontaniczne warcholstwo i pieniactwo, kłótliwość i konfliktowość niemalże genetyczną, obecnie w wielu wypadkach (bo nie we wszystkich zapewne, nie czarujmy się) było pewnie efektem umiejętnego konfliktowania, owocem skutecznego rozhuśtania emocji, wzajemnych uraz i pretensji. Tu się coś szepnęło, tam się coś ironicznie stwierdziło, tu się jakiś papier znalazł, tam zdjęcie – klasyka absolutna, a w końcu w służbach pozostawała po PRL cała masa „profesjonalistów”. Sfera emocji potrafi być naprawdę decydująca w wielu ważkich, zdałoby się, dla państwa sprawach, więc potrafi bardzo skutecznie paraliżować działania z punktu widzenia logiki pożądane i korzystne. Ktoś pamięta, że w czasie „wojny na górze” premier Tadeusz Mazowiecki odmawiał pogodzenia się z Lechem Wałęsą, bo ten go wyzywał od żółwi? Albo żałosną reakcję aktualnego premiera za natrząsanie się z jego upublicznionej wokalnej gafy przy śpiewaniu – no dobra, przy dzielnych tego próbach, powiedzmy – hymnu, bijającej wyczyn Edyty Górniak na głowę?
Ale to, na ile działania służb specjalnych były skuteczne, na ile rzeczywiście pokrzyżowały one wszelkie próby konsolidacyjne podejmowane na prawej stronie sceny politycznej, to rzecz jedna, bez wątpienia warta zbadania przez historyków. W żadnym razie natomiast skala tej skuteczności nie powinna wpływać na samą ocenę tych praktyk (podle znanej i lubianej do niedawna przez sądy „niskiej społecznej szkodliwości czynu”). Jednakże absolutnie kluczowe w całej tej sytuacji są dwie inne kwestie.
Po pierwsze, skandaliczność zarówno samej tej działalności, stricte przestępczej, jak i – niezbadana jeszcze do końca, ale raczej bezsporna – wiedza o niej, w której posiadaniu byli wtedy niektórzy członkowie rządu Hanny Suchockiej (jak odżegnujący się od lektury dokumentów przekazanych mu do wglądu Jan Rokita – o czym, jak byk, było napisane na teczkach – i od swoich parafek Andrzej Milczanowski) tudzież prezydent Lech Wałęsa, który – co bez żenady oświadczył publicznie – nie widział w tym nic złego, a dzisiaj by za to nawet medale dawał. Przykre, gdy dziś okazuje się, że ludzie budujący demokratyczną władzę w państwie, czynili to przy użyciu praktyk skrajnie tej demokracji przeczących (albo przynajmniej akceptowali je jako zło konieczne), nawiązujących raczej niechlubną tradycją do ustroju powoli demontowanego.
Mam nadzieję, że ktoś wykaże się dociekliwością i podąży tropem tych dokumentów, badając rzetelnie rolę i odpowiedzialność poszczególnych osób, którym dziś stawia się zarzuty, choć zbyt szybko jednocześnie i zbyt lekko, na potrzeby doraźnej politycznej batalii, uznaje się je za udowodnione. Jeśli coś warte byłoby prac komisji śledczej, to niewątpliwie ta sprawa. Bo co innego wywiad i udział w takim czy innym telewizyjnym wywiadzie, a co innego zeznania pod przysięgą. Inna sprawa, że z takich dociekań może wyniknąć, iż o kluczowych dla naszego państwa sprawach decydowali aktorzy uczestniczący w zwyczajnej farsie. Wtedy i dziś.
Druga rzecz, warta nie tylko uwagi, ale i nade wszystko najwyższego zaniepokojenia, to reakcja świata mediów i polityków na papiery potwierdzające istnienie tego procederu u zarania wolnego państwa – na przejście ze sfery domniemywań i osobistych intuicji na poziom twardych dokumentów. Chyba nie do końca jestem w stanie sobie wyobrazić biegunkę gromów, oskarżeń, apelów i wyrazów oburzenia, jakie by nas zalały, gdyby się okazało, że ofiarami tak podmontowanej operacji padły partie lewicowe. Co to by się działo! Z racji skutecznego zużycia oskarżeń o faszyzm pewnie sięgnięto by po nazistów i ich sukcesy w brutalnym monopolizowaniu sceny politycznej rodzącej się III Rzeszy, by budować stosownie barwne analogie. Nie gadano by o niczym innym, jęki o zamachu na demokrację i państwie policyjnym zagłuszyłyby wszystko.
A tymczasem, zamiast trzęsienia ziemi, jakie przecież powinno nastąpić, na razie mamy niewielką ruchawkę i fatalne, dla mnie osobiście skandaliczne, próby zdyskontowania padających oskarżeń na rzec bieżącej walki politycznej. Jakby fakt, że dla PiS jest to dziś bardzo dogodna broń do walki w osaczeniu, w jakimkolwiek stopniu umniejszał porażającą wymowę ujawnianych dokumentów. To, że cała sprawa zdaje się być ważkim argumentem na korzyść partii powszechnie nielubianej, skonfliktowanej z częścią mediów, wielu wystarcza, by lekceważyć doniosłość tej sprawy, takoż ujawnionych tudzież na ujawnienie czekających dowodów. Tym gorzej to dla nas wszystkich, że z tego, co wiem, próby sterowania przez służby specjalne polską polityką bynajmniej nie kończyły się na partiach z jej prawej strony i określenie „dezintegracja prawicy” to tak naprawdę ciężkie niedomówienie.
Jest jeszcze jeden aspekt, który studzi nieco zapały w pełnym wyjaśnianiu tej sprawy i rzetelnym jej komentowaniu. Jeśli paru łebskich dziennikarzy pogmera w prasowych archiwach (jak choćby mająca do tego niezwykłą smykałkę autorka bodaj najciekawszego komentatorskiego blogu – „kataryna”), może wydobyć na światło dzienne ówczesne publikacje rozmaitych autorytetów, prześmiewcze i drwiące, imputujące polskiej prawicy paranoję i próby usprawiedliwienia własnego nieudacznictwa tudzież rzekomego braku społecznego poparcia działaniem jakichś demonicznych sił. Publikacje, które pomienione autorytety – żeby się wyrazić najłagodniej – postawią w niezbyt korzystnym świetle. Tymczasem autorytety, jak nie od dziś wiadomo, trzeba chronić za wszelką cenę i ich nie szargać, bo a nuż zabraknie rezerwuaru nazwisk do sygnowania jakichś ważkich apeli. A nuż ktoś uzna, że niczego mądrego nie mając do powiedzenia ongiś, nie mają i dziś.
Więc póki co mamy próby rozmycia i zbanalizowania w gruncie rzeczy jednego z najgroźniejszych dla polskiego wyborcy zjawisk. Jaką wszyscy mamy gwarancję, że ludzie na świeczniku, zawodowi parlamentarzyści, kandydaci na premierów i ministrów, naprawdę nie godzą się dziś na coś, na co godzili się przed laty? Na czym mamy oprzeć swe przekonania w tej sprawie? Na ich słowie honoru i zapewnieniach formułowanych do kamer, pełnych świętoszkowatego oburzenia, że ktoś im w ogóle śmie takie zarzuty stawiać? Bez jaj.