Za to największym sabotażystą twórczości pana Wildsteina jest sam pan Wildstein. Zbliżając się do końca swojego artykułu przyznaje, że nad równouprawnieniem "w rozmaitych sferach życia, również w Polsce, warto by popracować". A jednak się kręci?
Dyskryminacja jest to nieusprawiedliwione, negatywne lub krzywdzące działanie skierowane przeciwko członkowi danej grupy, wyłącznie dlatego, iż do niej należy. Czy kobiety są w Polsce dyskryminowane?
Co najmniej dziwić musi fakt, że przygotowując się do napisania tego artykułu pan Wildstein nie sięgnął choćby do danych GUS i raportów z badań ośrodków badania opinii publicznej (uzupełniających te przeprowadzone przez Pentor na potrzeby tego artykułu) czy Państwowej Inspekcji Pracy oraz organizacji pozarządowych. Wtedy dowiedziałby się, że średnio kobieta zarabia 80% tego, co mężczyzna, chociaż kobiety są lepiej wykształcone, że większość bezrobotnych to kobiety, że kobiety mają utrudniony dostęp do "kobiecych" świadczeń medycznych takich jak badania prenatalne (w roku 2000 tylko 4,5 proc. kobiet ze wskazaniami medycznymi wykonało te badania; dla porównania w Czechach proporcjonalnie 19 razy więcej) czy legalny zabieg przerwania ciąży, że wobec kobiet rodzących w publicznych placówkach służby zdrowia masowo i rutynowo łamane są prawa pacjentki, że większość skazanych wyrokiem sądu gwałcicieli dostaje karę w zawieszeniu, że przemoc domowa de facto nie jest traktowana przez policję i wymiar sprawiedliwości jako przestępstwo, że kobiety w nauce, polityce i ogólnie pojętym życiu zawodowym ciągle napotykają na "szklany sufit" i "lepką podłogę", czego efektem jest odwrotna proporcjonalność liczby kobiet do wysokości danego stanowiska....
Gdyby pan Wildstein zajrzał na stronę internetową współpracującego z "Wprost" Pentora, to dowiedziałby się, że w 2004 roku aż 36 proc. kobiet uważało, że mężczyznom w Polce żyje się lepiej niż kobietom.
Może więc - w świetle przytoczonych i ogólnodostępnych danych - pan Wildstein powinien przeciąć brzytwą Ockhama spiskowe teorie dziejów własnej konstrukcji i uznać fakt dostrzegania przez Polki (58,1 proc.) i Polaków (35 proc.) zjawiska dyskryminacji kobiet za logiczną konsekwencję tego, że ono istnieje?
Notabene, Wildsteinowi przydałyby się korepetycje z logiki, bo odpowiedzią na pytanie: "co o rzekomej dyskryminacji własnej płci sądzą kobiety" nie są dane mówiące o tym, że "aż 71 proc. kobiet przyznaje, że najważniejsze jest dla nich udane życie rodzinne i dzieci". To tak samo jakby założyć, że kobieta, która stawia rodzinę na pierwszym miejscu swoich życiowych wartości nie jest w stanie dostrzec, że zarabia w swojej firmie mniej od równie wykwalifikowanego kolegi na tym samym stanowisku.
Można mieć tylko nadzieję, że to właśnie korepetycje z logiki są tym, czego potrzebuje pan Wildstein; zapewne dużo trudniej byłoby przyswoić np. zasady etyki dziennikarskiej.
Lektura tego artykułu daje możliwość przeprowadzenia niezwykle intensywnej gimnastyki umysłowej pod nazwą "znajdź w tekście jak najwięcej stwierdzeń, które nie odpowiadają rzeczywistości". Nie ma sensu wymienianie tutaj ich wszystkich, bo niezbędne byłoby przytoczenie artykułu Wildsteina prawie w całości, jednak na szczególną uwagę zasługuje przemianowanie przez Wildsteina "Listu Stu Kobiet" na "list kobiet". Nazwa "List Stu Kobiet" używana jest zarówno przez środowiska kobiece, media (od "Polityki", "Gazety Wyborczej" po Radio Maryja) i agencje informacyjne (w tym Katolicką Agencję Informacyjną) oraz przez środowiska kościelne (abp Życiński, bp Pieronek). Wildstein jednak
zgrabnie usuwa wyraz "stu" aby został mu już tylko "list kobiet" po to, by za chwilę oburzyć się, że sygnatariuszki listu uzurpują sobie prawo do reprezentowania poglądów wszystkich kobiet.
Na uwagę zasługuje również prezentowana w artykule retoryka, a zwłaszcza jej podwójne odwołanie się do komunizmu.
Z jednej strony Wildstein przedstawia feminizm jako współczesny komunizm, groźną, antykulturową ideologię, która "łatwo tłumaczy złożone zjawiska społeczne", totalną w swoim charakterze i praktyce społecznej ("Po dyktaturze proletariatu nastała dyktatura feministek"), dla której "optymalną sytuacją jest [...] cywilizacyjna wojna". Można odnieść wrażenie, że czytamy odbitą na powielaczu bibułę, w której autor - z narażeniem życia - ukazuje prawdziwe, zbrodnicze oblicze totalitaryzmu. Feministycznego totalitaryzmu… Wracamy do rzeczywistości kartkując w pełni legalny, elegancko wydany tygodnik. Wildstein jest bohaterskim korespondentem wojennym z oblężonej twierdzy własnego umysłu.
Drugim sposobem odwołania się do komunizmu jest użycie przez Wildsteina komunistycznej
nowomowy do zaprezentowania swoich poglądów. "Feministki największymi wrogami kobiet" - grzmi Wildstein. "List Stu Kobiet" (pardon, na potrzeby tez Wildsteina "list kobiet") był "inspirowany przez feministki". Naiwny lud (sygnatariuszki Listu, m.in. Wisława Szymborska, prof. Maria Janion, Agnieszka Holland, Olga Lipińska i Małgorzata Domagalik) dał się wykorzystać wrogowi klasowemu (feministkom) biorąc udział w inspirowanej przez wroga prowokacji, wymierzonej w jedynie słuszny i sprawiedliwy ustrój społeczny.
Wracając do kwestii etyki dziennikarskiej - Wildstein cytuje kilka wypowiedzi znanych polskich feministek. Szkopuł w tym, że cytaty te umieszcza w starannie odgrodzonych od jego artykułu ramkach i nie podejmuje dyskusji z wyrażonymi w nich poglądami. A byłoby o czym podyskutować - stereotypowe ukazywanie ról kobiet i mężczyzn w polskich podręcznikach (mamusia sprząta, tatuś odpoczywa), reklamach, seksizmie (dyskryminacji ze względu na płeć, panie Wildstein) w polskiej kulturze czy prawach kobiet. Zapewne dużo łatwiej było przeprowadzić swój wywód bez rzeczywistej dyskusji z argumentami drugiej strony.
Pomimo jednak tych wszystkich wildsteinowskich błędów i wypaczeń (dostosowuję się do konwencji autora) nie można zapominać o tym, że Wildstein przyznaje, że nad równouprawnieniem "w rozmaitych sferach życia, również w Polsce, warto by popracować".
Co konkretnie autor ma na myśli mówiąc o pracy nad równouprawnieniem w Polsce? Odpowiedź na to pytanie intryguje chyba wszystkich czytelników. Można tylko mieć nadzieję, że rozumienie przez Wildsteina zwrotu "warto by popracować" nie ogranicza się w praktyce tylko do "warto rozmawiać".