Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Artykuły - Kraj / Ogólne / e-Stonia, czyli rzecz o perspektywach               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
e-Stonia, czyli rzecz o perspektywach 

24-05-2005

  Autor: Michał Domański

W cieniu kłótni o moskiewskie obchody rocznicy zakończenia wojny zupełnie bez reakcji przeszła ważna informacja z innej postsowieckiej stolicy. Oto w Tallinie parlament zadecydował o wprowadzeniu możliwości głosowania przez internet - najpierw w wyborach lokalnych, a od 2007 w parlamentarnych.

 

 

Dla interesujących się losami Estonii nie jest to bynajmniej żadna sensacja - ten mały kraik, położony gdzieś daleko na obrzeżach Europy, nie od dziś imponuje tempem wdrażania nowych technologii. Dość powiedzieć, że tamtejci internauci (a jest ich pół miliona - na nieco ponad milion mieszkańców) mogą bez ruszania się z domu nie tylko załatwiać banalne sprawy urzędowe, ale nawet tworzyć projekty ustaw, którymi potem (jeżeli zostaną uznane za godne rozpatrzenia) zajmuje się parlament. Jeśli dodać do tego wyjątkowo liberalną politykę gospodarczą, trudno się dziwić, że Estonia rozwija się w tempie ponad 5% rocznie, a bezrobocie spadło ostatnio poniżej 4%. Wejście do strefy euro Estończycy planują na rok 2007, wybrali już nawet (w telefonicznym głosowaniu) rysunek, jaki umieszczą na rewersach monet.

Każdy z czytających te słowa zdążył już chyba westchnąć: "żeby tak u nas...". Niestety, polscy politycy są dokładnym przeciwieństwem estońskich. Oczywiście, nie ma partii, która by w swoim programie nie umieściła formułki o ogromnym znaczeniu nauki i edukacji dla rozwoju państwa - ale chyba też nie ma takiej, która by to traktowała poważnie. Przez internet nie da się w naszym państwie załatwić prawie niczego, bo przecież nie po to zatrudniamy pół miliona urzędników, żeby petenci sobie w domach siedzieli. W rankingach wolności gospodarczej plasujemy się między Botswaną i Urugwajem, bezrobocie spadło ostatnio poniżej 18%, a w kwestii euro trwa dyskusja - czy wchodzić jak najszybciej (czyt. około roku 2009), czy może jeszcze trochę poczekać.

Aleksander Kwaśniewski w czasie swojej pierwszej kampanii wyborczej wzywał: "Wybierzmy przyszłość". Było to zdecydowanie najmądrzejsze hasło w dotychczasowej historii trzeciej Rzeczypospolitej - cóż, kiedy na słowach się skończyło. Przyszłością dalszą niż najbliższe wybory nie interesuje się na naszej scenie politycznej praktycznie nikt, łącznie z samym Kwaśniewskim. Elity wybrały przeszłość - czy to w postaci nostalgii za byłym ustrojem, czy to w postaci niekończącej się walki o lustrację, czy wreszcie w postaci wiecznego podziału na "komuchów" i "solidaruchów". O tym, co było dwadzieścia lat temu, wszyscy potrafią dyskutować w nieskończoność, a co będzie za dwadzieścia lat? Pożyjemy, zobaczymy.

Powiedział ktoś kiedyś, że Polak żyje przeszłością, przeklina teraźniejszość i nie chce myśleć o przyszłości. Bardzo trafnie. Widać to nie tylko w polityce, ale nawet na przykładzie piłki nożnej - gdzie bezustannym wspomnieniom Orłów Górskiego towarzyszą coroczne reformy rozgrywek i poronione pomysły typu organizacja Euro 2012 - czy kinematografii, która tak słabo już przyciąga widzów, że musiała w końcu sięgnąć do portfeli reszty narodu (rzekomo dla jego dobra), oczywiście bez jakiegokolwiek planu sensownego wykorzystania tych pieniędzy. Wiadomo, jakoś to będzie. Jak zwykle. "Jakoś" będzie także z dziurą budżetową, długiem publicznym, służbą zdrowia, wspomnianą już nauką, unijnym budżetem, unijną konstytucją, unijną polityką wschodnią i masą innych problemów. Jak już trzeba będzie, to coś się z nimi zrobi, ale dopóki nie trzeba, niech sobie leżą odłogiem - okrągły stół, stan wojenny czy lustracja to przecież o wiele ciekawsze sprawy, a i jakby mniej wymagające intelektualnie...

Nie chodzi mi o to, żeby zapomnieć o przeszłości. Estończycy też zresztą tego nie zrobili - kwestia wyjazdu na moskiewskie święto również i tam wywołała spore kontrowersje. Chciałbym jedynie, żeby jutrzejsze problemy zajmowały polityków choć w połowie tak, jak wczorajsze. Żeby rząd miał jakąś spójną strategię (akurat rząd Belki chyba taką ma - ale jak na złość poparcia nie ma). Żeby kandydaci na prezydenta potrafili sensownie odpowiedzieć na pytanie, jak widzą Polskę w roku 2010, a słysząc hasło "e-government" nie wpadali w panikę. Żeby o poparcie internautów walczył na serio ktoś jeszcze oprócz jednej kanapowej partyjki o szokujących poglądach. Żeby obiecywano nam Polskę wielkich możliwości, a nie Polskę, w której nie zabraknie na zasiłki. Żeby wreszcie posłowie nie kłócili się po raz tysięczny o lustrację, bo po szesnastu latach od upadku komuny robi się to już żałosne. Nawiasem mówiąc, trudno mi uwierzyć, że jeszcze im to nie zbrzydło, bo ja już dawno mam ochotę wrzasnąć: A zlustrujcie wy się wszyscy w cholerę (za przeproszeniem) i dajcie temu w końcu spokój, mamy kilkadziesiąt ważniejszych problemów!"

Wracając do meritum - warto się zastanowić, dlaczego właściwie tyle nas różni od Estonii? Chciałoby się zwyczajowo zwalić wszystko na były ustrój, który z pewnością horyzontów nie poszerzał - ale nad Parnawą panował on nawet ciut dłużej niż nad Wisłą, więc to tłumaczenie odpada. Być może nie bez znaczenia była jednak forma tego panowania. Bezceremonialny podbój w 1939 i pół wieku sowieckiej okupacji bez żadnych pozorów niepodległości - po takich doświadczeniach komunizm mógł się w Estonii kojarzyć tylko negatywnie (trudno o nostalgię za okupantem), silniejsze było więc dążenie do jak najszybszych zmian i porzucenia starych kolein. Nie można też pominąć "czynnika ludzkiego" - Estończykom, wbrew powszechnemu u nas mniemaniu, dużo bliżej do Skandynawii, niż do romantycznego żywiołu słowiańskiego.

Najważniejsze wydaje się jednak coś jeszcze innego. Mianowicie, w estońskiej polityce dużo więcej ma do powiedzenia młodsze pokolenie, w mniejszym stopniu obciążone sowiecką mentalnością, lepiej rozumiejące wyzwania współczesnego świata. Stanowisko premiera obejmowali m.in. Mart Laar (rocznik 1962) i Juhan Parts (1966), a ministrami byli lub są tacy ludzie jak Sven Mikser (1973), Urmas Paet (1974), Mailis Rand (1975) czy Ken-Marti Vaher (1974). Tymczasem polska scena polityczna zaczyna już przypominać dom starców, z tymi samymi twarzami od wielu, wielu, wielu lat. Chyba tylko przysłowiowi najstarsi górale pamiętają, kiedy zaczynał karierę Oleksy, Rokita czy Kaczyńscy. Najmłodszym z premierów był Pawlak (1959), a takie zjawisko, jak minister-trzydziestolatek, praktycznie nie ma racji bytu (jeden Olejniczak wiosny nie czyni).

Cóż zatem począć? Czyżby pozostało nam tylko czekać, aż partyjne dinozaury zaczną ustępować miejsca młodym? Niezupełnie. Jedyną sprawną młodzieżówkę posiada - o ironio - LPR. Ta sama partia ma również - o paradoksie! - najmłodszego lidera. I jak tu się nie bać przyszłości...

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl