Koalicja PiS z Samoobroną i LPR
Rzadko które wydarzenie niesie ze sobą skutki tak nieodwracalne, mija tzw. punkt bez powrotu. „Coś pękło, coś się skończyło” – że przywołam tytuł znanego tekstu sprzed lat. Przełomowe wybory roku 2005, fala wielkiego entuzjazmu dla idei IV RP – wszystko to otrzymało ogromny cios, gdy rozmowy między PiS a PO nie powiodły się pomimo solennych obietnic, które obie partie złożyły swoim wyborcom. Aby uzasadnić koalicję z partiami Romana Giertycha i Andrzeja Leppera, usprawiedliwić przed ludźmi konieczność jej zawarcia, nastąpiła masa głupich gestów i niewyważonych wypowiedzi. Atmosfera, w której Polacy szli do wyborów, rozwiała się bezpowrotnie. W dodatku politycy dotąd uważani za chuliganerię objęli wysokie państwowe stanowiska, sytuacja wywindowała ich na pozycję poważnych partnerów w sprawowaniu władzy.
Ale przy okazji można się było przekonać, że zręczny polityk, choć go to dużo kosztuje, potrafi skutecznie wykorzystać nawet tak trudnych partnerów, jeśli tylko jest zdeterminowany, by coś osiągnąć, jeśli o coś naprawdę mu chodzi – i ludzie to dostrzegli. Wyzbyli się złudzeń o moralnej rewolucji, to pewne, ale jeśli ta brzydka, nieestetyczna koalicja ma jakieś zalety, to jest nią ta właśnie nauczka dana wszystkim przez elektorat PiS, który wcale dramatycznie nie stopniał, gdy Lepper i Giertych weszli do rządu. Wartościowe doświadczenie tego roku. Wartościowe i drogie.
Trudne są rządy postsolidarnościowych grup politycznych. Pokazały nam w tym roku wiele brzydkich twarzy, pewnie zresztą jeszcze nie wszystkie możliwe. Ale jedna z granic, których przekraczać się nie powinno, jest już za nami. Wszystko po to, by odwrócić logikę przedwyborczej krytyki wobec Samoobrony i wprzęgnąć tę partię do bieżącej polityki.
To jedno z najbardziej brzemiennych w skutki wydarzeń tego roku.
Zakaz wypowiedzi dla księdza Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego
Lustracja ciągle jeszcze burzy krew. Pojawiła się nowa ustawa, publicyści i redakcje prasowe niezmiennie się o kształt tego procesu spierają, coś się ciągle dzieje, choć niekoniecznie posuwa to sprawy do przodu. Oczywiście nie jest dobrze, że najważniejsze nadal przed nami, że masę czasu zmarnowano, próbując proces rozliczenia z PRL odsunąć w czasie czy wręcz kompletnie go zablokować, ale przynajmniej jedno jest pewne: w przypadku polityków i ludzi sprawujących funkcje publiczne nie chodzi o nikogo, kto nauczałby nas wszystkich moralności. Natomiast opór Kościoła w tej sprawie jest sprzeciwem ludzi, którzy dokładnie tym trudnią się na co dzień. Skutki takiej postawy mogą być już niedługo opłakane.
Ksiądz Isakowicz-Zaleski dla jednych jest głosem wołającym na pustyni, dla innych zaś nadgorliwcem i samozwańczym sędzią. Czegokolwiek by jednak o nim nie powiedzieć, nałożony na niego nakaz milczenia w sprawie lustracji w Kościele, przy jednoczesnym braku takowego wobec wielu księży i biskupów mających odeń zdecydowanie odmienny pogląd, jest chwytem wyjątkowo niegodziwym, ale i wymownym. Wymownym, ponieważ streszcza on obecną filozofię Kościoła w tej sprawie tudzież determinację jej wyznawania, pozbawioną wszelkich skrupułów, gdy idzie o postponowanie kapelana nowohuckiej Solidarności.
Bez wątpienia nauczanie czegoś nie wymaga, by nauczyciel sam swoje nauki stosował. Można być ot choćby trenerem tej czy innej dyscypliny, samemu jej nie uprawiając czynnie, można recenzować rozmaite dzieła literackie czy filmowe, samemu nie mając na koncie żadnego. Ale ludzie jakoś tak niechętnie stosują tę regułę wobec nauczycieli moralności, wobec przewodników duchowych. To, czy rzecz się w końcu rozstrzygnie w przyszłym roku, gdy najprawdopodobniej ukaże się jedna z niewielu zakazanych w wolnej Polsce książek, nie zmieni już ani nie odczyni w żaden sposób tego, co się stało. Nie bez powodu mówi się, że dobre wrażenie można zrobić tylko raz. Kościół szansę na to bezpowrotnie zmarnował. Rozczarowanie tą postawą to dla wielu głęboko wierzących ludzi bodaj najbardziej znaczące doświadczenie tego roku.
Śmierć Augusto Pinocheta i egzekucja Saddama Husseina
Odeszło dwóch dyktatorów. Jeden umarł śmiercią naturalną, drugiego stracono przez powieszenie. Z dyktatorami bywa różnie. Mussoliniego powieszono po wojnie na żadne międzynarodowe sądy nie czekając, to samo spotkało po upadku komunizmu w Rumunii znienawidzonego do granic możliwości Nicolae Ceauşescu – szybki trybunał, bam!, bam!, i po sprawie. Za to po zmarłym Stalinie płakała Radziecka Rosja i „cały postępowy świat”. Fidel ledwo zipie, jedzie już na przysłowiowych oparach, a ciągle jeszcze ma zwolenników, podobnie jak ma ich pełno po dziś dzień Che Guevara czy Hitler. Jakoś trudno światu zdobywać się na wymierzanie sprawiedliwości ludziom, którzy mają na rękach krew tysięcy czy wręcz milionów. Także na naszym polskim podwórku nie trzeba by się zbyt długo rozglądać za odpowiednimi do takich procesów kandydatami. A osąd historii, ten ostateczny niby sędzia, ciągle podlega rozmaitym presjom, rzadko kiedy jest jednoznaczny. Nawet on nie daje satysfakcji pokrzywdzonym.
Dobrze, że jednak świat od czasu do czasu doświadcza lekcji karania kreatur mających na rękach krew setek i tysięcy. Zwłaszcza ten świat, który przesiąknął już na wylot idiotyczną modłą stanowienia prawa, w którym nie ma miejsca na karę śmierci dla mordercy. Pozostawia się ją do dyspozycji wyłącznie przestępcom, ich ofiary z góry ustawiając na straconej pozycji, dobijając nawet tych, którzy bronią się sami, zarzutami o przekroczenie granicy obrony koniecznej. To już jest prawdziwa farsa: jakby to nie napadnięty miał decydować, co jest w danej chwili konieczne, by uniknąć rany, kalectwa czy wręcz śmierci, tylko jakiś trybunał rozgryzający całymi tygodniami wydarzenia, które się rozegrały w mgnieniu oka. Mamy cywilizację tak durnowatą w tym wymiarze, że bardziej się już chyba nie da. Chociaż może piszę te słowa w złej godzinie, człowiek jest w końcu pomysłowy ponad miarę.
Czasem zatem warto docenić, że są jeszcze tacy, którzy się z mordercami nie obcyndalają. A przy okazji posłuchać, jak nad wyrokami śmierci jojczą u nas rozmaici parciani humaniści, organizacje praw morderców dla niepoznaki nazywane organizacjami praw człowieka, wspierani przez Watykan, zasmucony, że morderca został skazany na śmierć i stracony.
Jak już farsa, to z prawdziwym rozmachem. Oby w przyszłym roku było jej jak na lekarstwo, wystarczająco mocno ucierpiano od tej, która już szaleje na świecie.