Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Artykuły - Świat / Organizacje do reformy: ONZ               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
05-04-2011

 

22-02-2011

 

23-10-2010

  Atak w Afganistanie

24-07-2010

 

20-03-2010

 

28-01-2010

 

06-11-2009

 

+ zobacz więcej

Organizacje do reformy: ONZ 

12-01-2007

  Autor: Piotr Wołejko

ONZ, UE, NATO. Co łączy te organizacje, poza takimi oczywistościami jak to, że niektóre państwa należą do wszystkich trzech? Pojawiają się od lat głosy o konieczności poważnych reform tych organizacji, jeśli chcą one nadążyć za „duchem czasu” i dostosować się do nowej rzeczywistości. Jako mniej więcej rówieśniczki, te trzy bardzo istotne organizacje mają bardzo podobne problemy. Stoją przed nimi podobne wyzwania i ciążą na nich podobne oczekiwania.

 

 

Od lat jednak więcej się mówi niż robi, a zmiany pozostają wyłącznie w sferze życzeniowej. Jeśli nawet jakieś plany reform uda się uzgodnić, nie udaje się ich przeprowadzić (vide konstytucja europejska) lub są rozmywane (vide propozycje Annana w 2005 roku). Pojawiają się głosy, że ONZ, NATO i UE nie da się zreformować i że te organizacje muszą zniknąć (jako relikty zimnej wojny) lub pozostaną coraz bardziej ociężałe i zacofane względem otaczającej jej rzeczywistości. Przygotujcie sobie kubek herbaty lub kawy, usiądźcie wygodnie w fotelu, zapnijcie pasy i w drogę. Zapraszam na podróż dzięki której poznacie najważniejsze problemy trapiące ONZ, UE i NATO, możliwe do zastosowania solucje oraz przewidywania, jak naprawdę rozwinie się sytuacja. 

Organizacja Narodów Zjednoczonych

Najwięcej mówi się o marginalizacji Organizacji Narodów Zjednoczonych, jedynej organizacji zrzeszającej wszystkie państwa na świecie. No, prawie wszystkie, gdyż z powodów głównie politycznych niektóre kraje nie mogą być przyjęte – najlepszym przykładem jest Tajwan. Przykład najbardziej wyrazisty i wskazujący na poważną chorobę toczącą ONZ – niemalże całkowite spolityzowanie tej organizacji. Tajwan bowiem, wg Konwencji z Montevideo z 1933 roku, posiada wszystkie atrybuty niepodległego państwa – rząd sprawujący kontrolę nad określonym terytorium, ludnością oraz zdolność utrzymywania stosunków z innymi państwami. Jednak przez opór Chińskiej Republiki Ludowej Tajwan nie może liczyć na przyjęcie do ONZ. Natomiast państwa typu Timor Wschodni czy jemu podobne, które wyłoniły się lub powstały niedawno, do organizacji przystąpiły bez większych przeszkód. Nie o tym miała być jednak tutaj mowa.

Narody Zjednoczone od momentu powstania nie zostały nawet w najmniejszym stopniu zreformowane. Warto przypomnieć tutaj, że pierwszy Sekretarz Generalny ONZ Trygve Lie po objęciu stanowiska apelował o natychmiastową… reformę organizacji. Nic takiego jednak nie nastąpiło, a ONZ określana jest jako przedłużenie zimnowojennego porządku i rządów pięciu zwycięskich mocarstw nad światem. Jest to fakt nie podlegający dyskusji, a wszelkie próby zaprzeczania skazane są na porażkę. Krytyka struktur ONZ jest jak najbardziej uzasadniona, choć problemem nie jest tylko skład Rady Bezpieczeństwa. Kwestii, które trzeba rozwiązać jest wiele, np. skostniałe struktury, marnotrawstwo pieniędzy i rozrastająca się biurokracja, legendarna wręcz korupcja (najlepszym jej przykładem program „Ropa za żywność”, który okazał się niesamowicie skuteczną machiną, dzięki której Saddam Husajn mógł przekupywać zagranicznych polityków w zamian za różnego rodzaju koncesje i dostęp do zakazanych przez oenzetowskie sankcje dóbr) oraz uprzywilejowane stanowisko pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa – choć formalnie wg Karty Narodów Zjednoczonych wszystkie państwa są równe.

I ten ostatni problem jest wysuwany jako najważniejszy. Na pewno jest najbardziej gorący ze względów politycznych. Naturalne jest bowiem to, że państwa obdarzone szczególnymi przywilejami – a stałe członkowstwo w Radzie Bezpieczeństwa, najważniejszym organie ONZ oraz posiadanie prawa weta można za takie z pewnością uznać – nie zrezygnują z nich dobrowolnie. Nie będą także chciały podzielić się swoimi przywilejami z innymi. Można to porównać do piątki małych dzieci zamkniętych w fabryce czekolady. Będą chciały całą czekoladę zachować dla siebie i nie dopuścić innych do jej zapasów. Przecież jeśli inni coś dostaną, to dla mnie zostanie mniej – tak myśli każde dziecko i tak właśnie myśli pięciu stałych członków rady. A chętnych do skosztowania słodkości jest wielu. Im więcej jest chętnych, tym większa niechęć do dopuszczenia ich do zapasów czekolady. Dokładnie tak przedstawia się sytuacja propozycji reformy składu Rady Bezpieczeństwa, która ma polegać na zwiększeniu liczby członków w ogóle (w tym także liczby stałych członków) i ograniczenie uprawnień obecnej Wielkiej Piątki poprzez tzw. podwójne weto – polegające na tym, że rezolucję w RB mogłyby wetować minimum dwa państwa, a nie jak obecnie, jedno (oczywiście będące stałym członkiem). Zapasy czekolady są ograniczone, a kontrola nad nimi daje nie tylko dużo przyjemności, ale przede wszystkim władzę i prestiż. Jest to tym istotniejsze, że niektórzy stali członkowie rady mocno stracili na znaczeniu od momentu, kiedy ONZ była tworzona w San Francisco w roku 1945. W tym czasie rosła pozycja niektórych państw, które wcześniej były słabe politycznie i ekonomicznie – jak zniszczone wojną Niemcy czy Japonia, albo w ogóle nie istniały – jak Indie. Równolegle ze wzrostem pozycji ww. państw malała potęga (a także zmniejszała się różnica poprzez szybki rozwój) Francji i Wielkiej Brytanii. Niegdysiejsze potęgi kolonialne władające znaczną częścią globu do lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku utraciły swoje zamorskie posiadłości w wyniku procesu dekolonizacji. „Pogrążały” się również w dobrobycie socjalnym, a ich gospodarki rozwijały się zdecydowanie wolniej od państw tzw. Trzeciego Świata. To samo tyczy się przyrostu ludności: w bogatych krajach Zachodu był on dużo niższy, co może w przyszłości doprowadzić nawet do kryzysu demograficznego.

Nie może więc nikogo dziwić, że po ponad półwieczu układ sił na świecie uległ znaczącym zmianom i nowe potęgi roszczą sobie pretensje do dołączenia do uprzywilejowanego klubu. Każde dziecko wystarczająco inteligentne, sprytne i silne będzie chciało złamać monopol grupy dotychczas sprawującej nad kontrolę nad czekoladą. I jeśli nie jest w stanie zrobić tego samodzielnie, poszuka sobie sojuszników. Z tego założenia wyszli członkowie tzw. Grupy 4 – Niemcy, Japonia, Brazylia i Indie. Państwa te niewątpliwie są obecnie potęgami, choć przejawy tej potęgi ujawniają się w różnych dziedzinach. Japonia i Niemcy to czołowe gospodarki świata, natomiast Brazylia i Indie posiadają ogromną i szybko rosnącą liczbę ludności. Dodatkowo Indie posiadają niesamowity potencjał wzrostu, zwłaszcza w sektorze usług opartych na wiedzy. Najmniej do definicji słowa potęga pasuje tutaj Brazylia, ale nie można zaprzeczyć temu, że jest ona najważniejszym graczem w Ameryce Południowej, a w całej Ameryce Łacińskiej wyzwanie Brasilii jest w stanie rzucić tylko Meksyk. Grupa 4 dąży do uzyskania dla wszystkich członków stałych miejsc w Radzie Bezpieczeństwa posługując się bogatą argumentacją. Warto przyjrzeć się zarówno argumentacji, jak i krajom popierającym poszczególne kandydatury z tej grupy i tym, które się poszerzeniu sprzeciwiają.

Choć Grupa 4 działa razem, różne są kraje popierające poszczególnych jej członków. Różne są także motywy tego poparcia, a także różne motywy sprzeciwu – poza jednym, szeroko omawianym wcześniej, czyli chęci zachowania przywilejów dla siebie. Niemcy są lansowane przez Francję, której w ciągu ostatnich lat jest bardzo po drodze z Berlinem. Dodatkowo Paryż liczy na to, że w razie reformy głosowania w radzie na tzw. podwójne weto, będzie mógł razem z Berlinem trzymać resztę państw w szachu. Przychylnie na kandydaturę Niemiec patrzy także Rosja, rozwijająca z Niemcami bardzo korzystną współpracę handlową i polityczną. Co prawda ostatnio nastąpiło pewne ochłodzenie stosunków, ale oba kraje nadal są kluczowymi partnerami. Niechętnie na kandydaturę Niemiec patrzy Ameryka, która ma w pamięci postawę poprzedniego kanclerza Gerharda Schroedera i nie chce wywyższać partnera, którego nie może być pewna. Kandydaturę Japonii tymczasem Stany Zjednoczone poparłyby bez problemu, jednak tutaj do gry wkraczają Chiny, które z pewnością by taką propozycję zawetowały. Niemalże odwieczna rywalizacja kontynentalnych Chin z wyspiarską Japonią o hegemonię w Azji Wschodniej, zaszłości historyczne i obecna przewaga (w postaci zasiadania przez Chiny w Radzie Bezpieczeństwa) powodują, że Pekin nie zgodzi się na dokooptowanie Japonii do składu stałych członków RB. Nie wiadomo też jak zachowałaby się Rosja, z którą Cesarstwo Japonii nie ma podpisanego traktatu pokojowego kończącego II WŚ, a to wszystko przez spór o Wyspy Kurylskie (pod kontrolą Rosji, Japonia domaga się ich zwrotu). Równie niechętnie jak na Japonię, Pekin patrzy na aspiracje Indii. Te dwa ponadmiliardowe (jeśli chodzi o populację) i nuklearne mocarstwa regionalne toczą batalię o przywództwo całej Azji. Zaszłości z ostatnich kilku dekad – takie jak prześladowanie Dalajlamy, spory o granice w Kaszmirze, wspieranie przez Chiny Pakistanu i stosowne wrogie działania Indii wobec Chin powodują, że mało prawdopodobne jest poparcie Pekinu dla Dehli. Poparcie Indii byłoby natomiast na rękę Ameryce, gdyż pragnie ona zrównoważyć wpływy Chin w regionie. Jednak Pekin nie ma zamiaru umniejszać swojej pozycji poprzez dopuszczenie do stałego członkostwa w Radzie Bezpieczeństwa swoich największych konkurentów. Nikt przy zdrowych zmysłach nie odda swojego kawałka czekolady innemu nie otrzymując nic w zamian, zwłaszcza, jeśli nie będą mu grozić za to żadne konsekwencje. Brazylia jako najmniej istotny gracz z całej czwórki musi zadowolić się krótkim uzasadnieniem w postaci niechęci Ameryki, konkurencji w Ameryce Południowej ze strony Argentyny oraz ogólną niechęcią państw zasiadających już w radzie, dla których Brazylia to kraj za słaby do chodzenia w butach, które sobie szyje.

Powyższe zależności i relacje to tylko wierzchołek góry lodowej. Zapewniam, że kraje Wielkiej Piątki mają o wiele więcej argumentów za i przeciw poszczególnym kandydaturom. Przyjrzyjmy się jednak argumentom za poszerzeniem Rady Bezpieczeństwa w ogóle, gdyż są one interesujące i w wielu przypadkach uzasadnione.

Podstawowy i chyba najważniejszy, to konieczność reprezentowania przez Radę Bezpieczeństwa światowego układu sił. Obecnie przedstawia ona układ sił sprzed sześciu dekad, a jak pisałem wcześniej, od tego momentu nastąpiło wiele zmian. Pozycja jednych państw spadła, innych wzrosła. Należy więc wyrównać „proporcje” i porzucić zimnowojenny porządek świata narzucony przez zwycięskie w II WŚ mocarstwa. A można to zrobić poprzez dokooptowanie jako stałych członków nowych państw do RB. Argument ten jest słuszny, o ile rada powinna reprezentować aktualny układ sił. Wydaje się, że powinna, gdyż dziwną jest sytuacja, gdy o tym, co  ma robić państwo silniejsze, decyduje państwo słabsze. Można więc przyjąć argument reprezentacji za słuszny. Warto więc zastanowić się, kto powinien dołączyć do Rady Bezpieczeństwa, aby była ona emanacją aktualnego światowego układu sił. Roszczenia Niemiec, Japonii i Indii należałoby uznać za zasadne i przedstawiałem tego powody wcześniej. Jednak gdyby do rady dodać tylko te trzy kraje powstałaby rażąca niesprawiedliwość w postaci nadreprezentowania Azji (3 kraje) i Europy (4 kraje). Rada złożona z trzech przedstawicieli Azji, czterech Europy i Stanów Zjednoczonych byłaby z pewnością jeszcze większą niesprawiedliwością niż obecna rada – złożona z USA, Chin oraz trzech państw europejskich. Dlatego należy dążyć do dokooptowania do rady państw z innych niż Azja i Europa kontynentów. Wtedy szansę dostają Brazylia (względnie Meksyk lub Argentyna), RPA, Nigeria, Egipt, Iran, Indonezja, Australia. Można by długo wymieniać, gdyż poszczególne kraje z tej „grupy” znajdują wiele argumentów za swoim członkostwem w Radzie i przeciwko członkostwu innych. Nie chcę zagłębiać się tutaj ponownie w polityczne zawiłości, ale dla przykładu tylko powiem, że Indonezja sprzeciwia się kandydaturze Egiptu, gdyż – zgodnie z prawdą – mówi, iż jest największym krajem muzułmańskim (a jako kraj muzułmański z Afryki Egipt rości sobie prawa do stałego członkostwa w RB ONZ).

Jak jednak porównać pozycję, prestiż, potencjał i „siłę” takich państw jak USA i Japonia z Nigerią, Brazylią czy Indonezją? Pierwsze dwa to kraje wysokorozwinięte z wielkimi budżetami i ogromnymi wydatkami na zbrojenia. Pozostałe to kraje rozwijające się, o wiele biedniejsze i słabsze od wcześniej wspomnianej dwójki. Czy przez chęć zwiększenia reprezentatywności nie zmniejszymy jednocześnie znaczenia i powagi Rady Bezpieczeństwa, jeśli będą w niej zasiadali członkowie o tak różnych możliwościach i potencjale? Wreszcie, czy podjęte przez takie gremium decyzje nie będą sabotowane przez inne państwa, zwłaszcza te, które uważają że im samym miejsce w radzie się należy? Nie są to pytania pozbawione sensu. Obecna rada, choć w składzie ustalonym w zupełnie innym świecie i warunkach, spełnia wiele bardzo istotnych wymagań. Można powiedzieć, że jej wyjątkowością jest to, że zrzesza członków „atomowego klubu” – nuklearne superpotęgi. I – tak myślę – jest to wystarczający argument dla twierdzenia, że mają pierwszeństwo w światowym przywództwie. Nie wynika to jednak z żadnego zapisu Karty Narodów Zjednoczonych, ani żadnego innego dokumentu. Jest to po prostu fakt i jako taki należy go traktować. Czy w związku z tym Rada Bezpieczeństwa powinna być zastrzeżona dla innych członków „atomowego klubu”?  Jeśli tak, to czy i kiedy wejdą do niego Indie, Pakistan a może nawet Korea Północna, legitymujące się posiadaniem broni A? Nie można przyjąć poważnie takiego argumentu, gdyż każde państwo chciałoby wtedy wejść w posiadanie broni atomowej, aby dołączyć do klubu uprzywilejowanych, jakim stałaby się Rada Bezpieczeństwa.

Podobnie rzecz ma się z argumentami mówiącymi o liczbie ludności czy religii. Nie mogą to być czynniki decydujące o otrzymaniu zaszczytu i wiążących się z tym uprawnień – wynikających z bycia stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa. Na jakiej w ogóle podstawie można dokonać wyboru religii, które miałyby być reprezentowane w radzie? A może powinny to być cywilizacje? Tylko jak je wybrać? Zastosować podział dokonany przez Huntingtona? A dlaczego nie przez kogoś innego? To samo tyczy się kwestii liczby ludności, która nie jest wyznacznikiem potęgi. Owszem, może się przyczynić do jej uzyskania, ale nie jest warunkiem sine qua non dojścia do bogactwa i potęgi. Zresztą, nie zawsze bogactwo przekłada się na potęgę. Gdyby tak było, Szwajcaria lub Islandia byłyby superpotęgami, a przecież tak nie jest. Kryterium doboru państw do Rady Bezpieczeństwa jest podstawowym problemem jakiejkolwiek reformy tej instytucji. Nie wiadomo bowiem na czym się opierać, podejmując decyzję o przyjęciu jednego państwa, a odrzuceniu kandydatury drugiego. Obiektywne mierniki nie istnieją, każde zestawienie pokaże inny układ sił. Trudno też przeliczyć np. Produkt Krajowy Brutto na prestiż państwa i jego „siłę” i wpływy dyplomatyczne. Dobrą dyplomację mają podobno kraje skandynawskie, które choć zamożne, wielkością PKB ustępują potęgom z Wielkiej Piątki czy czołówki rankingu PKB. Jedynym wyjściem jest dobór państw na podstawie różnych kryteriów, gdyż nie da się ustalić jednego wzorca wymagań dla wszystkich państw. Będzie to jednak zawsze głównym argumentem przeciwników podjęcia takiej, a nie innej decyzji. Słusznie zresztą, bo brak jasnych kryteriów to wystarczający powód do niezadowolenia nie wybranych. Czemu dopuszczono do konfitur jednych, a pominięto drugich? Narastać będą teorie spiskowe o układach i handlu stanowiskami w radzie. W efekcie nie przysłuży się to samej instytucji Rady Bezpieczeństwa podkopując jej prestiż i zmniejszając jej znaczenie. Niektórzy mogą nawet otwarcie wystąpić przeciwko nowemu składowi rady i nie uznawać decyzji przez nią podejmowanych.

Zwróćcie uwagę ile miejsca trzeba było poświęcić sprawie tak naprawdę marginalnej, jaką jest skład Rady Bezpieczeństwa. Owszem, jest to istotny problem, ale bardziej politycznie niż organizacyjnie. ONZ wymaga bowiem reformy swojej struktury, a nie tylko pojedynczych organów. Zmiana składu rady nie uzdrowi organizacji, nie tchnie w nią nowego ducha i nie sprawi, że będzie ona działać sprawnie. Co więcej, słuszna jest teza mówiąca o tym, że kwestia Rady Bezpieczeństwa jest największym czynnikiem hamującym proces podjęcia reform w ogóle. Reformę utożsamia się bowiem ze zmianą składu rady, a niektóre państwa wręcz domagają się uwzględnienia w pakiecie zmian konieczności poszerzenia jej składu. Ponieważ jednak niechęć Wielkiej Piątki do dzielenia się uprawnieniami jest większa od chęci usprawnienia organizacji, wszelkie reformy wydają się niemożliwe. Jak jednak powiedział Vaclav Havel: „Polityka nie jest sztuką tego, co możliwe, lecz tego, co niemożliwe.” Choć jest tak źle, trzeba być dobrej myśli i liczyć, że będzie lepiej. Co prawda nie ma po temu wielu racjonalnych podstaw, ale kilka uda się znaleźć. Jedną z nich, w zasadzie najważniejszą, jest konieczność reformy organizacji, aby nie doprowadzić do jej całkowitego paraliżu. A moment ten zbliża się nieubłaganie. ONZ działa coraz wolniej, rozdęte do granic możliwości struktury biurokratyczne marnują coraz więcej funduszy a jednak organizacja o globalnym charakterze jest potrzebna. Dlatego narody ją tworzące będą musiały wkrótce poważnie zająć się przygotowaniem reform i porzucić dotychczasowe działania pozorowane, które porównać można do budowania zamków z piasku, do tego w kilku innych piaskownicach. Teraz czas zebrać wszystkich w jednym miejscu i dać im nie piasek i wodę, a papier i ołówki. Kiedy już przygotują odpowiedni plan, do łapek powinni dostać cement i cegły, aby mogli zbudować ONZ od nowa. Nowy budynek ze starym szyldem – taki moim zdaniem powinien być cel reformy. Oczywiście nie wszystko trzeba zmieniać, gdyż wiele agencji i podległych ONZ organizacji działa dobrze. Jednak wiele mechanizmów działa źle lub nie funkcjonuje już w ogóle. Dlatego potrzebny jest generalny remont albo – co będzie prostsze – budowa od nowa. Budowie tej muszą towarzyszyć zmiany w Karcie Narodów Zjednoczonych, która zawiera wiele ładnie brzmiących – ale pustych – haseł.

Kiedy taka reforma będzie możliwa? W ciągu najbliższych lat jeszcze chyba nie. Najważniejsze kraje nie dojrzały jeszcze do poważnych zmian i kurczowo trzymają się swojej uprzywilejowanej pozycji. Jednak wraz ze wzrostem gospodarczym w Azji, kraje azjatyckie będą domagały się zmian. To stamtąd przyjdzie ożywczy powiew zmian, wiatr nowych nadziei i pomysłów. I do kierunku tego wiatru będą musiały dostosować się kraje Wielkiej Piątki. Niezależnie od tego, czy reforma nastąpi czy nie, ich pozycja i tak zostanie osłabiona. Przy braku reform, ONZ grozi rozpad na kilka mniejszych – regionalnych – organizacji. Narody Malezji, Tajlandii czy Indii – co oczywiste – nie będą miały żadnego interesu w podporządkowywaniu się poleceniom płynącym z Paryża czy Moskwy. Scenariusz ten jest bardzo groźny dla świata. Pamiętamy bowiem dobrze, co stało się w momencie upadku Ligi Narodów. Dlatego nieuchronny jest drugi scenariusz – uczestnictwo w procesie reform państw Wielkiej Piątki, które będą starały się jednocześnie ocalić jak najwięcej ze swoich dotychczasowych przywilejów, a z drugiej zadowolić maksymalnie kraje takie jak Indie, Japonia, Brazylia czy Republika Południowej Afryki – nadając im przywileje. Wszystko będzie dokładnie skalkulowane i obliczone, aby dotychczasowy układ sił – tj. wpływy Wielkiej Piątki – pozostał nienaruszony. Nowe potęgi wymuszą jednak poważne zmiany strukturalne w organizacji, co pozwoli przysłonić symptom fiaska reformy, którą na pewno zdominują targi i kłótnie dotyczące członkowstwa w Radzie Bezpieczeństwa. Reforma dojdzie do skutku i znowu padną słowa, które wypowiedział Trygve Lie – że organizacja potrzebuje natychmiastowych reform. Na tej nowej prowizorce ONZ będzie działał przez kolejne kilka dekad.

Część druga cyklu, poświęcona Unii Europejskiej, już w weekend w e-Polityce.pl!

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl