Jako obywatel tego kraju i - górnolotnie mówiąc - syn tego narodu nie chcę, aby prezydent Kwaśniewski jechał do Rosji i brał udział we wspomnianych uroczystościach. Mniejsza już o to, że nie chcę być reprezentowany przez tego pana - dużo ważniejsze jest, że nie chcę, by mnie tam reprezentował ten sposób myślenia, który zdaje się mu przyświecać. Styl myślenia, który tzw. dobre stosunki ze wschodnim sąsiadem stawia ponad absolutnie wszystko i wysyła do telewizji ambasadora Cioska, żeby tłumaczył, dlaczego tak być musi.
Rosja nie chce ani uznać, że jej zwycięstwo nad hitlerowskimi Niemcami na terenach państw nadbałtyckich było jednocześnie zaprowadzeniem tam stalinowskiej okupacji (najbardziej spektakularnym przykładem powyższego jest nie tak dawne oświadczenie o Jałcie i ustanowionym tam podziale Europy jako szczycie dobrodziejstwa wyświadczonego przez towarzyszy sowieckich dla krajów Europy Wschodniej). Rosja nie ma również najmniejszej ochoty uznać zbrodni katyńskiej za ludobójstwo, zaś dostęp do akt, który rzekomo mieliby uzyskać polscy historycy z Instytutu Pamięci Narodowej, ma mieć formę absurdalną -masa akt została utajniona, a powody tego po ponad półwieczu mogą być już tylko wydumane i wynikające ze złej woli.
Wczoraj prezydenci Litwy i Estonii oświadczyli - oczywiście w bardzo dyplomatycznych i dość oszczędnych słowach - że w szykowanej hucpie (gdzie jedynym Złym w europejskiej historii będzie hitlerowski reżim, zaś o Stalinie cicho-sza) - udziału brać nie zamierzają (między innymi dlatego, że nie życzy sobie tego naród, który reprezentują - łezka się w oku kręci na taki przejaw wspólnoty demokratycznej). Gdybym miał choć cień nadziei, że w Rosji znajdzie się ktoś, kto twardo w takiej sytuacji przemówi wiekopomnymi już dziś słowy: non possumus! - uważałbym, że warto go tam wysłać za pieniądze z moich podatków.
Rosja bezczelnie przymierza się do załgiwania historii metodą par excellence orwellowską, a przy okazji pewnie też do przyszycia tu i ówdzie własnej "walki z terroryzmem" jawiącym się w osobach czeczeńskich kobiet i dzieci, z którymi sowieckie żołdactwo wyczynia dziś najobrzydliwsze i najokrutniejsze rzeczy. To, że tego typu działania obrażają inteligencję całej masy obserwatorów (wielu z nich jeszcze dobrze pamięta, co wyrabiał "Ruski" "za Niemca"), absolutnie w niczym jej nie przeszkadza, bo naród rosyjski jest na tego rodzaju praktykach chowany od dziesięcioleci i lekcję pamięta do dziś.
W tej sytuacji warto pamiętać, że wszystko na tym świecie ma swoją miarę i swoje granice - również polityczny pragmatyzm. Jeśli ktoś chce w imię tego pragmatyzmu część pretensji i żalów do przeszłych krzywd na rzecz wspólnej przyszłości pozostawić gdzieś na boku (nie zapomnieć, ale też nie machać nimi przed nosem, jak flagą), może to uczynić jedynie z pozycji moralnego zwycięzcy. Tylko wtedy to ma sens, bo w przeciwnym przypadku - vae victis, "w pogardę tylko pójdziecie."
Tam, gdzie granice pragmatyzmu bezczelnie się przekracza, a gdzie nie ma się zamiaru lub możliwości wykazania stanowczego sprzeciwu - lepiej być nieobecnym. Taka postawa bowiem, prócz korzyści wymienionych we wstępie, daje jeszcze jedną - gdy plują w pysk, nie trzeba z trybuny honorowej udawać, że deszczyk siąpi.