Aby zapisać się na listę naszego newslettera, prosimy podać swój adres email:

 

Wyszukiwarka e-Polityki :

 

Strona Główna  |  Praca  |  Reklama  |  Kontakt

 

   e-Polityka.pl / Artykuły - Kraj / Felietony / Primum non nocere!               

dodaj do ulubionych | ustaw jako startową |  zarejestruj się  

  ..:: Polityka

  ..:: Inne

  ..:: Sonda

Czy jesteś zadowolony z rządów PO-PSL?


Tak

Średnio

Nie


  + wyniki

 

P - A - R - T - N - E - R - Z - Y

 



 
..:: Podobne Tematy
Primum non nocere! 

25-09-2005

  Autor: Marcin Łuczyński

Jedną z najbardziej kuriozalnych rzeczy, jakie za każdym razem mają miejsce podczas tych czy innych wyborów, są jeremiady i powszechne pohukiwanie na obywateli, którym przysługuje czynne prawo wyborcze, ażeby w czas wyborów udali się do wiadomych lokali. Nie ma drugiego takiego prawa, do skorzystania z którego nasza łaskawa władzuchna zachęcałaby nas równie mocno, nieomal stając na rzęsach. Raz przebiega to w tonie zwykłego namawiania, raz desperackiego nawoływania, raz wreszcie sieriożnego nakazu dopełnienia "obywatelskiego obowiązku", a ostatnio przybrało nawet dość zabawną formę swoistego szantażu: nie głosujesz, to potem nie mamraj, jak ci źle! Hukają tak wokół wszyscy politycy, wszystkie media, regularnie powołuje się "lotne szwadrony" różnych "zachęcaczy", którzy mają doprowadzić obywateli do urn wyborczych.

 

 

W radiu TOK FM, na ten przykład, raz po raz daje o sobie znać akcja "głosuj.pl", gdzie Anna Mucha, znana szeroko aktorka, raczyła w oświadczyć, że wkurza ją to, iż Polacy nie głosują w wyborach, a potem narzekają na politykę i polityków - i jest to głos dość symptomatyczny w tym przedsięwzięciu, kolejnej cegiełce budującej forsowną propagandę "za uczestnictwem w życiu politycznym kraju". Tak więc również ludzi młodych niepokoi i denerwuje, że z wyborów na wybory systematycznie maleje liczba głosujących obywateli.

Warto zauważyć, że ich większość gubi się w meandrach polityki, nie uznaje biegłości w poruszaniu się po niej za ważny atut (tym bardziej, że to nie przychodzi ot tak sobie, lecz wymaga wysiłku, ot chociażby regularnej lektury opiniotwórczych pism - najlepiej różnych politycznych orientacji - czy śledzenia wiadomości telewizyjnych - też najlepiej kilku - słowem, prawdziwego znoju, który zwykle popełniają jedynie dziennikarze, publicyści i zawodowi komentatorzy). Więc jeśli w tej sytuacji śliczna polska aktorka, reprezentantka młodego pokolenia, poczyniła takie emocjonalne oświadczenie, to niechaj i mnie będzie wolno uczynić moje.

Bo mnie wkurza coś zgoła innego: to mianowicie, że o niechęci Polaków do uczestnictwa w wyborach wszyscy, ale to absolutnie wszyscy ci misjonarze, te zebrane na pęczki autorytety przypominają sobie, niech to szlag jasny trafi!, za pięć dwunasta. Dopiero jak już wyborcze lokomotywy zasuwają torami pod pełną parą, a sondaż za sondażem przewiduje kiepściutką frekwencję, wtedy ktoś uznaje za stosowne rozpocząć to osobliwe stręczycielwstwo, ażeby nęcąc czy szantażując elektorat w ten czy inny sposób, zagnać go w dniu wyborów do urn - jak się da: prośbą, groźbą, komplementem czy psioczeniem. Przy czym akcja ta jest skierowana nie tylko do tych, którzy nie głosują, bo im się nie chce pójść do wyborczych lokali (to jeszcze mogłoby być zrozumiałe), ale do wszystkich, także do tych, którzy się zwyczajnie polityką nie interesują, ani się na niej nie znają, przez caluśkie boże lata omijając ją starannie jak śmierdzące... jajko. A to, że rezultatem tego apelu może być sytuacja, w której cała masa ludzi zagłosuje, kierując się najróżniejszymi, często absurdalnymi kryteriami (ten za niski, temu źle z oczu patrzy, ten przystojny, ten ma ładny krawat, ten tańczy jak Fred Astaire, ten kiełbaskę i wódkę na wiecu sprezentował)? A to, że ludzie oddadzą swój głos, nie mając kompletnie bladego pojęcia, za kim i za czym tak naprawdę się opowiadają (zwłaszcza w naszej ordynacji wyborczej, gdzie pewnych kandydatów wystawia się na przysłowiowego wabika, a potem do Wysokiej Izby przepycha innego), wyzbyci umiejętności orientowania się w tej mętnej wodzie, jaką jest polityka, i bezradni wobec erupcji atrakcyjnie brzmiących obiecanek? A pieprzyć to! Grunt żeby frekwencja była wysoka! Żeby słupek ładnie wyglądał na telewizyjnym ekranie w studiu wyborczym. Żeby można było z czystym sumieniem powiedzieć: "społeczeństwo wybrało", "społeczeństwo wydało werdykt".

Zachęta obywateli do aktywnego uczestnictwa w życiu politycznym jest tak samo fasadowa, jak ostatnio nasza demokracja. Prosty przykład: aby móc głosować poza miejscem zamedlowania, trzeba uzyskać we właściwym urzędzie gminy zaświadczenie, że jest się obywatelem, któremu przysługuje czynne prawo wyborcze, zarejestrowanym w takim to a takim okręgu. Ponieważ od momentu ukończenia studiów jestem w takiej sytuacji, miesiąc wcześniej (zwracam uwagę, od kiedy znany był termin wyborów) chciałem się zaopatrzyć w stosowny glejt (obowiązki zawodowe i odległość uniemożliwiają mi głosowanie na miejscu). Poszedłem, gdzie trzeba, ukłoniłem się ładnie w pas i przedstawiłem sprawę. No i wtedy się okazało, że pani, która się tym zajmuje (jedna na cały urząd!), jest właśnie na urlopie i będzie dopiero we wrześniu; żadna z pań, które były w urzędzie, nie potrafiła jej zastąpić, bo - cytuję z pamięci - "nie zostały jeszcze przez nią przeszkolone" (do sprawdzenia w rejestrze moich personaliów, wypisania stosownego oświadczenia i walnięcia w to wszystko pieczątką z tuszem!); a tak poza tym, to do urzędu nie dotarły jeszcze właściwe druki. Jednym słowem, jak to kiedyś ujął Witold Gombrowicz, "zapanowała ogólna niemożność".

I tak to jest za każdym pieprzonym razem: wielka awantura i pouczanie maluczkich, prezentowane do kamer oburzenie, że się ludzie wypinają na politykę i rządy w ich własnym kraju, że społeczeństwo jest ciemne i obywatelsko niedojrzałe, ale jak przychodzi co do czego, do pragmatycznych, przyziemnych, mało efektownych działań "u podstaw", do zorganizowania wyborczego przedsięwzięcia z głową, bez kompletnie idiotycznych utrudnień i biurokracji - to chętnych nie ma. Przez okrągłe cztery lata nikt w telewizji nie stara się "uobywatelnić" społeczeństwa, nikt nie urządza dyskusji, które mogłyby je przekonać, że warto MIEĆ ZDANIE i ORIENTOWAĆ SIĘ w polityce (nawet jeśli postrzega się ją jako bagno); nikt nie czyni elementarnego wysiłku, aby tzw. prości ludzie w swej masie choć odrobinę znali się na polityce, by byli choć trochę świadomi, co jest zwykłą obiecanką-cacanką, a co realną deklaracją programową, i nie dawali się dymać raz jednym, raz drugim cwaniaczkom, obiecającym absolutnie wszystko, jeśli tylko tego wymaga ich polityczny interes (tak jak premier Miller obiecywał expressis verbis "gruszki na wierzbie"). Nie ma ciuka publicystyki, w której kompetentnie omawiano by poszczególne polityczne orientacje, ich historyczny zarys i obecny kształt; w której zwykły szary oglądacz kineskopu mógłby się dowiedzieć, co to naprawdę jest lewicowość, a co prawicowość, co to jest populizm, co liberalizm, w której wreszcie by usłyszał, że polityczne spory i kłótnie to w demokracji normalne, że to jej istota, sól, a właśnie powszechna "zgoda ponad podziałami" to bzdura, do tego bardzo dla nich groźna (jak każdy zanik konkurencji); nie ma ciuka programów (dawniej leciało coś takiego w TV Puls), dzięki którym telewidz mógłby sobie przyswoić elementarne reguły ekonomii, gdzie prosto i przystępnie by je ukazano, bez demagogii i nieścisłości, jak zrobił to PiS ze swoją słynną już lodówką i pluszakiem.

Nie, zamiast tego w programach widać raz po raz co najwyżej polityków, którzy na potęgę zużywają słowa i przeinaczają pojęcia w sposób wprost karygodny, byle dowieść tego, że tylko i wyłącznie oni potrafią zmajstrować ludziom raj na ziemi, no i przy okazji dowalić konkurencji. Programy, gdzie toczy się wartościowa dyskusja pomiędzy komentatorami i publicystami (takie jak "Warto rozmawiać" w TVP2, "Puls wieczoru" w TV Puls, czy dowcipny w swej formule "Bumerang" z Polsatu), zwykle albo posługują się językiem "branżowym" (który zwykłych ludzi niewiele nauczy, a tu często trzeba by operować naprawdę na poziomie elementarnym), albo lecą po 23.00, a wtedy oglądają to dziwacy tacy jak ja, w towarzystwie psów z kulawą nogą. Za to w niedzielę, gdy mnóstwo ludzi przykleja się do telewizorów, nadawane są wyłącznie serialiki, teleturnieje i kabareciki. Cała misja edukacyjna publicznej telewizji, opłacanej z pieniędzy podatnika, w tej materii sprowadza się do kursów dla kucharek (są to chyba jedyne edukacyjne programy dla dorosłych, a już o tych politycznych to mowy nie ma), a w czas wyborów - do opieprzania obywateli i straszenia ich wykresami, jak to będzie niedobrze, gdy nie ruszą się do urn. A potem mamy to, co mamy, w myśl sformułowaną ongiś przez niezrównanego Kisiela: "To nie kryzys, to rezultat" i jedynym pomysłem na wyjaśnienie jest sakramentalna już powoli konstatacja, że mianowicie "społeczeństwu obrzydła polityka".

Jak do wszystkiego innego, tak i do zjawiska absencji elektoratu podchodzi się w tym kraju "od dupy strony": traktuje się ludzi jak imbecyli, których w odpowiednim momencie należy hukiem, krzykiem i biadoleniem zagnać do urn jak ciemne, bezrozumne stado, zamiast systematycznie i uparcie dbać o to, żeby oni zwyczajnie zaczęli postrzegać fakt orientowania się w polityce i rozumienia jej mechanizmów jako coś pożytecznego. Idę o zakład, że taka "praca organiczna" dałaby dużo lepsze rezultaty i że ludzie chętniej (a przy okazji być może dużo korzystniej dla kraju) korzystaliby ze swojego prawa do głosowania.

Ktoś może powiedzieć - no dobrze, jeśli część głosujących wrzuci swe kartki bez większego namysłu, tak po prostu, wybierając tych, którym z oczu dobrze patrzy, a "mowa ich: nie, nie, tak, tak", to też dobrze, bo i tak mechanizm statystyczny zrobi swoje i wszystko rozłoży się, jak trzeba (podle stosownej matematycznej krzywej). I może to nawet prawda. Ale prościej będzie w takim układzie zlecić te wybory sportowemu totalizatorowi. Prościej - i dużo taniej.

Z dwojga złego wolę już tę osobliwą elitarność, którą kształtują sobie sami wyborcy (dopóki urząd nie może ich do niczego zmusić i "wyborczy przywilej" nie stanie się rzeczywiście "obowiązkiem", a były już takie zakusy, i pewnie nie raz będą). Skutkiem tego całe masy, które niczego "nie kumają", trzymają się od wyborów z daleka, a większość (niestety nie wszyscy, tak różowo to jeszcze nie ma) tych, którzy w nich uczestniczą, czynią to z przekonania, z wewnętrznej potrzeby współtworzenia władzy w ich kraju dla siebie i dla całej reszty. No i jakaś część zapewne robi to świadomie, wiedząc, kto jest w polityce kim, komu można spróbować zaufać, a z kim od razu lepiej dać sobie spokój. Aby tych ostatnich było jak najwięcej, potrzeba wiele pracy i wysiłku, którego się nie podejmuje i pewnie nie podejmie z prostego, żelaznego powodu: ciemnym, głupim elektoratem dużo łatwiej manipulować i dużo łatwiej utrzymać się raz jeszcze na powierzchni dzięki jego werdyktom, niż w przypadku wyborców, którym nie da się byle czego wcisnąć.

Dlaczego akurat o sprawie rządów nad państwem, o najbardziej skomplikowanej i brzemiennej w skutki w przypadku błędów dziedzinie ma decydować ilość, a nie jakość? Ludzie, którzy nie potrafią dokonać rzetelnej oceny (z braku chęci, wiedzy, czasu, którego by wymagało jej zdobycie, itd), byli, są i długo jeszcze będą w społeczeństwie, w dodatku w większości - i to żadna rewelacyjna konstatacja. Żadna akcja edukacyjna czy propagandowa nie wyruguje tej prawidłowości - cudów nie ma (chociaż uważam, że mogłaby zrobić wiele dobrego, jeśli tylko przeprowadzono by ją należycie, starannie i nie na ostatni gwizdek - ludzie muszą mieć czas, by wiele rzeczy przemyśleć, przekonać się o nich na własnej skórze; w trakcie wyborów, gdy są bombardowani zewsząd partyjną agitacją i demagogią, jest to dużo trudniejsze, jeśli w ogóle możliwe). Ale domaganie się, żeby ci ludzie brali się za głosowanie w sprawie, w której ich osąd będzie bardzo ułomny, a w skutkach dla kraju być może nawet katastrofalny, jest tą samą manierą, która naszym władcom każe powierzać pieczę nad wieloma dziedzinami naszego życia kompletnym dyletantom i bucom, co nas, notabene, wścieka raz po raz, bo potem mamy takie kwiatki, jak choćby dziś w służbie zdrowia, w infrastrzukturze czy wymiarze sprawiedliwości. Naprawdę, nie mogę się nadziwić temu, co się od lat dzieje w sprawie "frekwencji wyborczej".

Jeśli tedy ktoś nie posiada jakiejkolwiek głębszej wiedzy o polskiej scenie politycznej, jeśli nie ma pojęcia o programach poszczególnych partii, nie potrafi sensownie ocenić ich wiarygodności, nie bardzo kojarzy sylwetki polityków i to, co robili w przeszłości - niechaj zostaje w domu i nie zawraca sobie wyborami ani głowy, ani innego rejonu anatomicznego. Niech ma na tyle godności, żeby nie drałować z kartką do urny jak ten baran tylko dlatego, że go akuratnie na tydzień wcześniej pleban poinformował z ambony o konieczności dokonania tego "obywatelskiego obowiązku". Niech się nie łapie na tę prymitywną, za to ciągle powtarzaną bzdurę, że głosowanie w wyborach jest moralnym obowiązkiem obywatela. Guzik prawda! Obowiązkiem obywatela jest ŚWIADOME głosowanie w wyborach i odpowiedzialny wybór kompetentnej władzy. To nie jest gra w rzutki, do ciężkiej cholery! Jak ktoś nie jest w stanie tego czynu dokonać, niech przynajmniej nie pogarsza sytuacji wyborczym werdyktem wziętym z powietrza. Medycyna zna doskonale tę regułę, stosując ją w odniesieniu do organizmu ludzkiego - najwyższy czas zacząć ją stosować wobec organizmu państwowego. Po pierwsze: nie szkodzić! Primum non nocere!

 

  drukuj   prześlij na email

  powrót   w górę

Tego artykułu jeszcze nie skomentowano

Copyright by (C) 2007 by e-Polityka.pl - Biznes - Firma - Polityka. Wszelkie Prawa Zastrzeżone.

Kontakt  |  Reklama  |  Mapa Serwisu  |  Polityka Prywatności  |  O nas


e-Polityka.pl